Wiem, wiem, trochę spóźniona to recenzja, bo Truberbrook debiutował na rynku już w marcu w wersji na PC, a miesiąc później na konsolach. O przygodówkach jednak zawsze warto napisać, bo to gatunek, któremu zarzuca się powolną śmierć. A wciąż znajduje się ktoś, kto jest gotowy by zrobić jeszcze jednego point’n’clicka i udowodnić, że coś można jeszcze ciekawego w świecie przygodówek pokazać. Truberbrook nie okazał się ani świetny ani innowacyjny, ale coś do mojego gamingowego życia wniósł.
Problem mam z tym Truberbrookiem. Bo gdy zaczynałem maraton z tą grą, w kościach czułem oldschoolową przygodówkę, dającą jasny sygnał, że gatunek ten wciąż żyje i ma się dobrze. Już pierwsze minuty tej przygodówki wprowadzają nas w nieco senną i tajemniczą atmosferę tytułowego miasteczka, od razu przywołując skojarzenia z Twin Peaks. Historia osadzona jest w Niemczech 1967 roku, a my wcielamy się w Hansa Tannhausera, fizyka, który zwyciężył w konkursie wycieczkę do Truberbrook. Pierwszej nocy w miasteczku, jego prace na temat fizyki kwantowej zostają skradzione, a Hans wyrusza w pościg za złodziejem.
Zobacz również: Czy przygodówki point and click to dziś gatunek wymarły?
Okazało się, że maraton, mający trwać według tylnej okładki między 7 a 10 godzin, trwał… zaledwie nieco ponad cztery godziny. CZTERY. GODZINY. Trudno w tak krótkim czasie rozpisać dobry, satysfakcjonujący scenariusz do gry przygodowej. Patrząc na takie gry jak Black Mirror, Syberię i Monkey Island, od razu do głowy przychodzi scenariusz, który swą historią intryguje, zaskakuje i wciąga gracza w świat przedstawiony. Truberbrook miał ku temu zadatki i idę o zakład, że gdyby gra rzeczywiście była dwa razy dłuższa, to ta fabuła nie byłaby taka pośpieszna i chaotyczna. No, albo gdyby twórcy mieli dwa razy większy budżet, wszakże Truberbrook finansowany był z pomocą Kickstartera. I w tym momencie trochę mięknie mi serduszko względem oceny gry…
Mięknie, bo za tym projektem stoi niewielkie, niemieckie studio btf. Składa się ono z pasjonatów gier przygodówkowych ze świetnym poczuciem humoru. Z zapalonych graczy lubujących się w popkulturze. Z ludzi niejako spełniających swe marzenia, którzy włożyli sporo pracy w to, by Truberbrook ożyło. I może scenariuszowo efekt nie do końca wyszedł, tak audiowizualnie to prześliczna i bardzo klimatyczna gra. Starczy powiedzieć, że wszystkie miejscówki w grze, były najpierw makietami zbudowanymi przez scenografów. Zabieg ten owocuje bardzo ciekawym efektem podczas zwiedzania kolejnych lokacji Truberbrook. Za to serce włożone przez twórców w ten tytuł należą się słowa uznania.
Zobacz również: Gibbous: A Cthulhu Adventure – recenzja gry. Lovecraft na wesoło
Truberbrook stanowi podręcznikowy przykład produkcji, gdzie wszystkiego jest za mało. Za mało tu lokacji, za mało bohaterów, za mało wymagających zagadek. W głowie tak też pozostaje wyłącznie oprawa wizualna, która zdecydowanie stanowi najjaśniejszy punkt tej produkcji. Gra miała zdecydowanie o wiele większy potencjał i można tu mówić o lekkim zawodzie. Niemniej, liczę na jej sukces finansowy. Truberbrook traktowałbym po prostu jako próbkę umiejętności studia btf. Wierzę, że przy nieco większym budżecie, stworzą oni w przyszłości grę, przy której nie będę marudził że to źle, a tu niedobrze. Trzymam kciuki, by ich kolejny projekt był przygodówką, którą bez przesady będzie można przyrównać do chociażby Monkey Island.