[Recenzja zawiera spoilery z filmów Lśnienie oraz Doktor Sen]
Ekranizacja książki Doktor Sen niosła ze sobą wiele pytań. Czy twórcy zdecydują się na (nie)popularny ostatnio trick z cyfrowymi aktorami, by przywrócić na ekrany Jacka Nicholsona czy Shelley Duvall? Czy Ewan McGregor połączy światy Lśnienia i Gwiezdnych Wojen i wypowie sławietne Hello There patrząc przez kultową szczelinę w drzwiarz jednego z pokojów hotelu Panorama? I w końcu, czy Doktor Sen dorówna dziełu Kubricka?
Doktor Sen był dla mnie zagadką z powodu tego gryzącego się połączenia wizji Kinga i wizji Kubricka. Filmowe a książkowe Lśnienie to bardzo różne od siebie byty. Nie od dziś wiadomo, że pisarz nie należy do grona wielbicieli Lśnienia z 1980 roku, zarzucając mu głównie pustych bohaterów i kompletne zignorowanie rozbudowanego w książce wątku alkoholizmu Jacka Torrence’a. Mike Flanagan miał więc naprawdę trudne zadanie, zderzając się z dwoma niepodważalnymi autorytetami jakimi są King i Kubrick. Nie mówiąc już o zdobyciu przychylności fanów twórczości obu tych panów. Od tego jak sobie z tym poradził, zależy przede wszystkim to, czy przymkniemy oko na pewne decyzje reżysera.
Zobacz również: Całopalenie – recenzja książki
Historia ukazana w Doktorze Sen rozgrywa się wiele lat po okropnych wydarzeniach w Hotelu Panorama. Dorosły już Danny Torrance, niczym jego ojciec, zmaga się z alkoholizmem, zaś traumatyczne doświadczenia z przeszłości odbiły znamiona na jego psychice. Pewnego razu spotyka młodą dziewczynę o imieniu Abra, która przejawia podobne zdolności do niego. Razem stawią czoło grupie zwanej Prawdziwym Węzłem – ich członkowie żywią się dziećmi mającymi moce, by zapewnić sobie nieśmiertelność.
Od pierwszych scen czuć, że Flanagan będzie mocno inspirował się Kubrickiem. W połączeniu z wyrobionym już przez siebie stylem, ten miszmasz daje nam w efekcie bardzo klimatyczną, niepewną oraz napiętą atmosferą, od początku do samego końca seansu. Dużą zasługę mają w tym także praca kamery, montaż i muzyka. Pod względem technicznym, Doktor Sen to doskonale zrealizowany film z wyjątkowym klimatem, którego nie powstydziły się sam Kubrick. Jednocześnie, Flanaganowi udaje się świetnie ugryźć pomysły Kinga, które często bywają sporym wyzwaniem w przeniesieniu na język filmowy. Grupa ludzi wysysająca moc z dzieci z początku może brzmi niezbyt strasznie, a jednak ten reżyser (lubujący się skądinąd w horrorach i mający już styczność z przeniesieniem Kinga na ekrany) robi z nich naprawdę przekonujących, ciekawych oraz przerażających antagonistów, poświęcając im przy tym kupę ekranowego czasu.
Zobacz również: W krótkim kinie #2 – The Last Séance, Finley, Other Side of the Box
To właśnie jedna z członkiń Prawdziwego Węzła, Rose The Hat, lśni na ekranie najmocniej. Wcielająca się w nią Rebecca Ferguson, kradnie każdą scenę swoją elektryzującą charyzmą. Kroku wcale jej nie ustępuje debiutantka Kyliegh Curran, grająca Abrę. Dziewczyna ma luz w swojej grze i widać, że to naturalny talent. Trio domyka Ewan McGregor, który w co najmniej dwóch scenach mógł uraczyć nas kultowymi one-lineremi z Gwiezdnych Wojen. Całkowicie poważnie jednak, filmowy Danny po raz kolejny pokazuje swój aktorski kunszt, grając bardzo autentyczną postać ze sporym bagażem emocjonalnym. W filmie – co chyba nie powinno nikogo dziwić – pojawiają się postacie znane z poprzedniej części. Jack Torrance, Wendy Torrance oraz Dick Halloran. Twórcy nie zdecydowali się na efekty specjalne tudzież przywołanie Nicholsona, Duvall i Crothersa z emerytury (lub zaświatów), a po prostu postawili na innych aktorów. To, jak podobni są Ci aktorzy do swoich pierwowzorów z 1980 roku naprawdę robi wrażenie. Zarówno pod względem mowy, mimiki oraz wyglądu, wyszło to niemal perfekcyjnie. Dobrze, że nie zdecydowano się na efekty specjalne, bo mogłoby to zepsuć odbiór niektórych scen.
A teraz najważniejsze pytanie – jak Doktor Sen ma się do Lśnienia Kubricka? Szanuje jego dziedzictwo, niszczy je, urozmaica? Wszystkiego po trochu, można rzec. Trzeci akt filmu rozgrywa się w Hotelu Panorama, co daje reżyserowi dwie, bardzo znamienne możliwości. Po pierwsze, fanserwis. I to fanserwis sporych rozmiarów. Dan spaceruje po hotelu, podchodzi do drzwi, które ongiś jego ojciec rozłupywał siekierą, pojawiają się kultowe bliźniaczki czy czerwona winda. Jestem wielkim fanem Lśnienia, ale w finałowym akcie filmu zostajemy zasypani taką ilością odniesień w tak krótkim czasie, że ciężko nie poczuć przesytu. Jedna, dwie sceny mniej i byłoby idealnie.
Zobacz również: Najlepsze filmy o zombie
Drugą możliwością obok fanserwisu, jest w pewnym sensie podrasowanie filmu Kubricka, a zarazem połaskotanie ego Kinga. Moment, kiedy Danny rozmawia z duchem swego ojca w Złotym Pokoju na temat alkoholizmu, stanowi nie tylko list miłosny do narzekań Kinga (zasadnych, bądź co bądź), ale i bardzo udane dopełnienie kubrickowskiego Lśnienia. To scena cenę ukazująca głębię bohaterów, ich ciężar, traumy i wedle mnie to też najlepsza scena w całym filmie. Nieco gorzej wypada już próba wplecienia w filmowy świat Kubricka typowych kingowskich zabiegów – wytłumaczenie czym jest Hotel Panorama, jak funkcjonuje to miejsce i czego chcą mieszkające tam duchy. Nie zrozumcie mnie źle – Flanagan jak mało kto przedstawia pomysły Kinga w bardzo sprawny i luźny sposób i gdyby Doktor Sen nie był bezpośrednią kontynuacją dzieła Kubricka, to by to zapewne działało. W tym wypadku jednak nie działa to do końca tak jak powinno, gdyż powstaje kilka poważnych nieścisłości na linii Lśnienie – Doktor Sen.
I tu jest meritum sprawy. Czy przymkniecie oko na tych kilka niedopowiedzeń i będziecie się cieszyć rozwinięciem świata przedstawionego w Lśnieniu Stanleya Kubricka w postaci dobrego, trzymającego w napięciu filmu? Czy jednak te zgrzyty uznacie za karygodne i filmowy Doktor Sen będzie dla was istniał wyłącznie jako interesujący fan fiction, niedorastający do pięt kultowemu pod każdym względem Lśnieniu? Trzeci akt na pewno podzieli widzów i wzbudzi w was sporo mieszanych uczuć.
Doktor Sen to udana, trzymająca w napięciu produkcja. Nie nazwałbym go horrorem, a bardziej paranormalnym thrillerem i choć tak bardzo przypomina swoim dusznym klimatem czy pracą kamery Lśnienie, jest to całkowicie inny typ filmu. Przed pójściem do kina znajomość części pierwszej obowiązkowa – a do kina pójść na pewno warto. Ja bawiłem się wyśmienicie i 150 minut minęło mi jak z bicza strzelił. A jeśli ktoś stawiał u bukmacherów, że Jacob Tremblay będzie grał młodego Danny’ego Torrance’a, to się miło zawiedzie – sceny, w których chłopak występuje to najmocniejszy moment, jaki widziałem w filmach od bardzo, bardzo dawna, jeżeli nie w ogóle. Opad szczeny i szerokie oczy, gwarantuję.