Musicale zdają się być gatunkiem samograjów, bo jaka by nie była historia, to zawsze wszystko może być zatuszowane dobrymi utworami. Koty udowadniają jednak, że nie zawsze tak to działa, zwłaszcza gdy nawet ten muzyczny makijaż powstawał przy użyciu tanich kosmetyków z bazaru.
A miało być tak pięknie. Bo niby co można popsuć, mając za pierwowzór jeden z najpopularniejszych musicali zarówno na West Endzie jak i Broadwayu? Koty były wystawiane od początku lat 80. XX wieku i do dziś dnia nie tracą zainteresowania podczas spektakli na całym świece. Oczywiście trudno było sobie wyobrazić przeniesienie wizerunku człekokształtnych kotów ze sceny na duży ekran i jak się okazało, pomysłu na to nie mieli również sami twórcy.
Zobacz również: Aladyn – recenzja filmu. Audiowizualna uczta dla duszy
https://www.youtube.com/watch?v=V8w8DneFZuM
Bo to, co finalnie dostaliśmy, trudno nazwać wyjściem. Można było pójść w kierunku bardziej ludzkich postaci lub kocich wizerunków stworzonych od zera w technologii CGI. A co zobaczyliśmy w kinie? Karykaturalną hybrydę bohaterów granych przez prawdziwych aktorów z okropnymi efektami nałożonymi na ich ciała. Efekt jest okropny i podczas seansu musimy intensywnie starać się nie zwracać na to uwagi, co nie jest do końca możliwe. Aż trudno uwierzyć, że magików tworzących efekty komputerowe w Hollywood stać było tylko na tyle. Zabrakło tu chyba odważnej osoby, która powiedziałaby, że tego typu miks realnych postaci pokrytych doklejoną sierścią nie może się udać. Co jeszcze dziwniejsze, to w takim Avatarze 10 lat temu potrafili znaleźć sensowne rozwiązanie na stworzenie podobnych modeli niebieskich kosmitów i jak pamiętamy, wyszło to całkiem znośnie dla oka.
Ale nie tylko w koszmarnym wyglądzie bohaterów tkwi problem Kotów. Na to wstępnie byłem przygotowany po zwiastunach i wiedziałem, na co się piszę. Niestety film okazał się prawdziwym testem cierpliwości widzów, a to za sprawą okropnej nudy podczas seansu. Winna jest tu przede wszystkim zła konstrukcja produkcji. Z grubsza wygląda to tak, że przechodzimy od piosenki do piosenki, gdzie po kolei poznajemy kocich bohaterów filmu. Coś w stylu, trzeba ich pokazać, więc dajmy kolejny, bliźniaczo podobny utwór, i niech postać się przedstawi. I tak to leci przez 2/3 filmu, a coś więcej zaczyna dziać się dopiero w ostatnim akcie. I właśnie, w Kotach piosenki są do znudzenia podobne, praktycznie trudno odróżnić kolejne utwory, oczywiście oprócz Memory. Ten dobrze wszystkim znany utwór to chyba jedyny pozytyw filmy, ale to jednak było do przewidzenia, gdyż zwyczajnie to świetna piosenka. No i wykonanie Jennifer Hudson wypada wspaniale.
Zobacz również: Kolejny film o Boracie – recenzja filmu. Orange Man Bad
Tym, czym chcieli twórcy przyciągnąć publikę, miała być obsada. I tak, w teorii wypada znakomicie – Idris Elba, Ian McKellen, Rebel Wilson, a obok nich takie muzyczne gwiazdy jak Jason Derulo oraz Taylor Swift w głównej roli. Szkoda tylko, że ta okropna nakładka CGI niweczy jakiekolwiek wysiłki aktorów. Idris Elba grać potrafi, co pokazywał nieraz, a w roli czarnego charakteru mógłby dać prawdziwy popis. Jednak nic z tego. Tutaj po prostu nie można było ukazać choćby odrobiny jego aktorskiego kunsztu, bo efekty wszystko zasłaniają, a my podziwiamy tylko dziwne grymasy. Czasem udaje się coś ciekawego pokazać, jak w przypadku niepodrabialnej Rebel Wilson, która gra jak zawsze i jak zawsze bawi.
Koty w reżyserii Hoopera to porażka na każdym polu. W oczy kłują okropne postacie CGI, a serduszko boli, że zmarnowano tak dobry musical. I po co było zatrudniać tak doborową obsadę, by potem wszystko zakryć tymi okropnymi sierściopodonymi efektami? Nawet muzycznie to bardzo przeciętny musical, gdzie wybija się tylko jeden utwór. I tak oto rozpoczynamy nowy rok, możliwe że największym rozczarowaniem 2020 roku.