Dark Pictures Anthology: Little Hope – recenzja gry. Kolejny, interaktywny „horror”…

Twórcy Until Dawn wracają z drugą odsłoną Dark Pictures Anthology. Po średnio przyjętym Man od Medan, czas na lekką zmianę klimatów. Oto opuszczone miasteczko, słynące ze swoich powiązań z czarownicami – Little Hope!

Sony chyba nie było do końca zadowolone z prac Supermassive Games. Po działaniu na wyłączność dla japońskiego giganta, studio to skierowało się ku platformowej różnorodności. Skutkiem tego jest projekt o nazwie Dark Pictures Anthology, czyli serii gier, będącymi zamkniętymi opowieściami grozy. Coś jak kolejne odcinki Twilight Zone czy Opowieści z krypty. Rok temu recenzowałem Man of Medan, które wzbudziło we mnie uczucie rozdartej sosny. To jest z jednej strony bardzo przyjemnie grało mi się w tę grę… A z drugiej miała tak cholernie widoczne wady, że nie sposób jej było ocenić dobrze. Konkluzją recenzji był look w przyszłość – serce podpowiadało, że twórcy wezmą się do roboty, a rozum, że wraz z Little Hope, odczucia będą bardzo podobne. Myliłem się.

Zobacz również: The Dark Pictures: Man Of Medan – recenzja gry. Nowy horror od twórców Until Dawn

I to w obu przypadkach. Little Hope bowiem kompletnie mi się nie spodobało. Odniosłem wrażenie, że to już tylko jechanie na sprawdzonym formacie. Ciężko o znalezienie w grze choć cząstki ambicji, pozostawionej przez twórców w procesie pisania scenariusza czy wymyślania, jak będą w swoim horrorze straszyć graczy. Nie będę się zagłębiał w samą fabułę, żeby oszczędzić spoilerów dla tych, którzy po Little Hope jednak sięgną. Dość powiedzieć, że sama historia jest mocno przewidywalna i łatwo się domyślić, o co w tym wszystkim chodzi. Scenariusz cierpi na wiele bolączek, ale hitem jest sam finał. Konkluzja scenariusza bowiem to zwykły plaskacz dla graczy (słowo widz byłoby tu chyba bardziej adekwatne, ze względu na ilość i jakość realnej rozgrywki), których wystarczająco zawiódł już finał Man of Medan. Tu twórcy przeszli samych siebie i pobili prawdopodobnie nawet finalny wybór z gry Life is Strange.

O ile sam klimacik miasteczka jest diabelnie dobry, tak próby przestraszenia gracza to już wyższa szkoła jazdy. Jumpscare’y w Little Hope są bardziej tandetne, niż w tych wszystkich popcornowych horrorach typu Obecność. Jak mi po raz piąty z dołu ekranu wyskoczyła zombie-dziewczynka z rozdziawioną japą, sycząc przy tym jak kot w rui, ciężko się nie załamać. Gdzie podziała się stara, dobra szkoła grozy?

Zobacz również: The Medium – recenzja gry. Polska szkoła robienia pieniądza

dark pictures

Tak jak w poprzednich grach studia, nasze wybory będą miały konsekwencję (lub nie) w dalszej części gry, niektórzy bohaterowie mogą po drodze umrzeć, a sporą rolę będą odgrywały wskazówki rozsiane po miasteczku, mające ukierunkować nas na dobre tory. W Little Hope powraca również multiplayer w dwóch wariantach – kanapowym i sieciowym. Ten pierwszy ma najwięcej sensu, bo gracze zostają przypisani do danego bohatera i grają na zmianę, podając sobie pada. Tryb sieciowy natomiast to pomieszanie z poplątaniem. Dwójka graczy dostaje bohaterów losowo, przez co jakiekolwiek wczucie się w historię zostaje kompletnie zaburzone.

Tak więc Supermassive Games konsekwentnie dostarcza coraz słabsze gry. Wygląda na to, że Until Dawn (które choć świetne, też miało swoje wady), było jednorazowym wybrykiem studia, a wszystko po nim to tylko i wyłącznie odcinanie kuponów w bardzo średnim, a w przypadku Little Hope nawet kiepskim stylu. Ciężko czekać z wypiekami na twarzy na trzecią odsłonę Dark Pictures, ale, hej – gorzej być już chyba nie może, co?

OCENA: 4/10

Krzysztof Wdowik

Nie lubi (albo nie umie) mówić zbyt poważnie i zawile o popkulturze. Nie lubi też kierunku, w którym poszedł Hollywood i branża gamingowa. A już na pewno nie lubi pisać o sobie w trzeciej osobie. W ogóle to on mało co lubi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze