Assassin’s Creed implementuje w nas pewnego rodzaju feeling, który zarówno powinien wprawiać gracza w tłamszące zakłopotanie, jak i z założenia wyzwalać w nim pokłady serotoniny. Wszystko to poprzez jeden odczuwany efekt – poznawanie historii w jak najbardziej stylowy sposób. W końcu kto nie marzył, by zakumplować się z Napoleonem Bonaparte, Kleopatrą, albo Królową Elżbietą, biegając po dachach jak parkourowiec i to… nie wychodząc z domu?
Seria gier Assassin’s Creed od zawsze porywała graczy imitowaniem przeszłości i wcielaniem się w kogoś, kim de facto nigdy zostać nie mogliśmy. Stąd właśnie ten wstyd – XXI wiek wpakował nas wszystkich [graczy] w położenie, z którego naprawdę trudno jest się wykaraskać. Gry od Ubisoftu imitują naukę historii (bo z lenistwa nie chce nam się do samych książek zajrzeć). Imitują także development fizyczności (paradoksalnie skupiamy się na grze, której głównym aspektem jest bieganie, sami siedząc na czterech literach, jedząc drugą paczkę chipsów i ani myśląc o wyjściu z domu).
Zobacz również: Horizon: Forbidden West. Co wiemy? Czego się spodziewamy?
Deweloperzy praktycznie co roku serwują nam nowy tytuł, oferując przeżycie przygody marzeń – dzięki magicznemu urządzeniu o nazwie Animus (w naszym przypadku po prostu włączamy konsolę) przenosimy się do zapomnianych czasów, wywołujących w nas nieznane wcześniej uczucie nostalgii; wykonujemy misje, poznajemy nowe tereny, uczymy się mniej lub bardziej autentycznej historii. Do tego poznajemy przyjaciół, rozprawiamy się z wrogami, przeżywamy romanse… Zabijamy na tysiąc brutalnie-skrytych sposobów, bo przecież gra wyzwala w nas ukryte zazwyczaj emocje. Bawimy się tym “jakby życiem”, jakby czujemy, że ten świat przedstawiony stanowi coś w rodzaju krotochwilnego wyjścia poza życiowe bariery.
Zobacz również: The Medium – recenzja gry. Polska szkoła robienia pieniądza
Odpalając monitor zdajemy sobie sprawę, że na kilka godzin (mniej? więcej?) przechodzimy przez drzwiczki z napisem “wyjście”; tak jakby opuszczamy nasze obecne ciało, wyłączamy je (?), klikamy przycisk stop (?), a może duchowo przenosimy się do innego miejsca, gdzie czas praktycznie zanika, a zasady tej pikselowej partii pozwalają nam na chwilę zapomnieć o tym, jak dobitne i bezprecedensowe potrafi być życie? Assasin’s Creed daje nam możliwość uczestniczenia w interaktywnej lekcji historii, kiedy to nie musimy siedzieć w szkolnej ławce (lub na studenckiej sali), a dzięki technologii jesteśmy w stanie zaobserwować pięknie odwzorowane tereny (i okresy historyczne).
Przykładowo: grając w drugą część, pojawia się fundamentalne pytanie: po co kupować bilety do Florencji i czytać biografię rodu Medicich, skoro to wszystko mam na małym ekranie + w swoim pokoju + za małe pieniądze + oprawione w interesującą narrację, plastyczne postaci i całkiem zróżnicowane misje? Dlaczego mam opuszczać bezpieczną sferę personalną, jaką jest siedzenie przy biurku i wpatrywanie się w ekran? Czy moje życie, w większości bazujące na walce z przeciwnościami losu, ma (nagle!) okazać się ciekawsze od spotkania Leonarda da Vinci, czy skakania po majestatycznych, słonecznie oświetlonych dachach – i ścianach – Wenecji, Florencji, Rzymu, Londynu, Hawany… i tak dalej, i tak dalej.
Zobacz również: Czy przygodówki point and click to dziś gatunek wymarły?
Assasin’s Creed, niezależnie jaka część, zawsze jawił się dla mnie jako zagubiony substytut szczęścia. Nie był on dopełnieniem, nie zastąpił potrzebnych, ludzkich uczuć, a raczej na nieokreślony czas pozwalał na chwilę zniknąć, przerwać poszukiwanie prawdziwej radości na rzecz wizualno-rzeczowej opowieści. W czasie prawdziwego lockdownu Odyssey pozwoliło mi poczuć (ewentualnie: pozwoliło mi przypomnieć) ten niezastąpiony zapach morza… w samej antycznej Grecji, a celująco zrealizowane oświetlenie w grze rewelacyjnie zjednało się ze słonecznymi promieniami wychodzącymi zza okiennych firanek. Assassin’s Creed: Syndicate przechodziłem dwa tygodnie przed egzaminami maturalnymi – udawałem przed sobą, że dzięki tej grze uczę się co nieco o XIX-wiecznym industralizmie; i choć było w tym jakieś 40% prawdy, tak raczej chodzenie po doskonale odzwierciedlonym Londynie pozwoliło mi oderwać się od stresogennej rzeczywistości. Zwiedzanie parków (w grze!), skakanie po Big Benie, jeżdżenie pociągiem – to coś w rodzaju drobnego spełniania najprzeróżniejszych marzeń. Skoro nie mogłem sobie pozwolić na żaden wyjazd, to dlaczego nie rzucić wszystkiego w cholerę i wyruszyć do komputerowego Londynu? (czytaj: zamknąć drzwi od pokoju, strzelić sobie drinka i grać do północy).
Nie zapomnę też momentu, kiedy jeszcze w tym samym roku, tuż po maturze, odwiedziliśmy paryski Panteon (aktualnie pełni on funkcję popularnego mauzoleum). Budynek, który zawsze chciałem zobaczyć po przejściu Unity, w końcu stał na wyciągnięcie ręki – dosłownie, od wejścia do niego dzieliło mnie ukazanie dokumentu tożsamości. Jakie było moje zdziwienie, kiedy schemat katakumb Panteonu znałem na pamięć… dzięki samej grze. Obraz pozostał w mojej głowie, a chodzenie po nim okazało się doświadczeniem wręcz transcendentalnym. Stałem się Arno Dorianem (protagonistą gry), a Arno Dorian stał się mną. Albo po prostu: okazałem się być bardziej niż przygotowany na moją małą wycieczkę.
Jednak jest to substytut. Te wszelakie podróbki rzeczywistości są jak kolorowy ersatz! Łechtają nasze “ja”, niby to są źródłem szczęścia… Ale nic więcej! Mówią wiele o naszych pragnieniach, ale nie spełniają ich. Pokazują, że sami pragniemy podróży, że sami, na własne oczy chcemy zobaczyć te wszystkie miejsca. Grając w Assassin’s Creed: Black Flag, zarówno czułem potrzebę pojechania gdzieś na Karaiby i zanurzenia się w tej czystej jak łza wodzie, ale i prędko przychodziło do mnie usilnego poczucie jak najszybszego opuszczenia tego pokoju. Wyjścia do ogródka, na miasto, wyjechania w siną dal i poznawania świata poprzez własną percepcję. Wpatrywanie się w ekran jest niesamowitą przyjemnością, to czynność, która, tak jak mówiłem, pozwala na chwilę zapomnieć o bożym świecie. “Mam połączenie” – to sobie myślę, kiedy zachłysnę się obrazem skonstruowanym przez deweloperów. Wraz z grą nadajemy na tych samych falach, jesteśmy połączeni, ja będę “giercował”, ona daje mi rozrywkę. Zostaję odurzony przez coś w rodzaju technologicznego narkotyku.
Tylko co, jeśli to odurzenie potrwa zbyt długo? Co, jeśli w pewnym momencie nie zabijemy tej platonicznej miłości i nie wyjedziemy z tego miasta w poszukiwaniu prawdziwych, upajających doznań? Czy skakanie po wirtualnej Florencji to wszystko, na co nas stać?