Guy Ritchie nadal ma to coś, nadal potrafi zachwycić widza nietuzinkowym sposobem opowiadania historii. Najlepszym tego przykładem był film Dżentelmeni, który aż kipiał pomysłami Ritchiego. Teraz ponownie dostajemy film w ulubionej tematyce reżysera, a więc opowieści gangsterskie. Może Jeden gniewny człowiek jest mniej odkrywczy, ale na pewno nie mniej satysfakcjonujący.
Wspomniany już film Dżentelmeni był swoistym powrotem do korzeni Guya Ritchego, bo niejednej osobie mógł skojarzyć się z początkami twórczości reżysera, gdy wypuszczał on świetny Przekręt czy też Porachunki. Po drodze reżyser brał się za parę znanych marek, jak Sherlock Holmes, Król Artur czy aktorski Aladyn. Te tytułu były już dość różnie odbierane przez widzów. Od razu jednak przyznam się, że ja do wszystkich wspomnianych wyżej tytułów mam niemałą słabość, bo zwyczajnie świetnie mi się je oglądało. Nawet krytykowany Aladyn był dla mnie jednym z lepiej wykonanych disneyowskich live action. Może po prostu odpowiada mi luźny ton opowiadania historii przez reżysera albo ten charakterystyczny sposób narracji. Na pewno jednak filmy Guya Ritchiego są zwyczajnie spoko.
Zobacz również: Ciche Miejsce 2 – recenzja filmu. Ale jaja, sequel lepszy od pierwowzoru
Kolejnym filmem Ritchiego okazał się Jeden gniewny człowiek, który choć posiada sznyt twórczości reżysera, to ręki nie dałbym sobie uciąć, że to jego dzieło. Jeden gniewny człowiek jest filmem o poważniejszym tonie, jest brudniejszy niż Dżentelmeni, a budowanie historii jest zwyczajnie prostsze niż w większości filmów spod ręki Ritchiego. Czy to źle? Po seansie mogę powiedzieć, że zdecydowanie nie. Charakter historii wymagał po prostu innego podejścia, mamy tu bowiem do czynienia z klasycznym kinem zemsty. Nie ziewajcie jednak, bo tak, jest to kino zemsty, ale tak zgrabnie i satysfakcjonująco przedstawione, że nie dało się tu źle bawić. Samej historii nie będę przytaczał za szczegółowo, bo powód wspomnianej zemsty nie jest oczywisty od samego początku (nie oglądajcie zwiastunów). A więc główny bohater, H (Jason Statham), zatrudnia się w firmie zajmującej się transportem dużych sum pieniędzy. Praca dość niebezpieczna, bo właśnie przy napadzie na konwój zginęło dwóch ochroniarzy. Mimo wszystko H zdaje się być nadzwyczaj spokojny. Przy pierwszej akcji szybko wychodzi na jaw, że nie jest zwyczajnym świeżakiem, a zabijanie przychodzi mu niezwykle łatwo.
Główne skrzypce w filmie gra oczywiście Jason Statham, który wciela się w zimnego i zaślepionego zemstą zabijakę. Kto widział jakikolwiek film ze Stathamem, te wie, czego się spodziewać. Facet od ponad dwudziestu lat gra tę samą postać i jest w tym zwyczajnie świetny. Do aktora mam nadal sentyment miedzy innymi za trylogię Transportera, a najbardziej za dwie części Adrenaliny, które zawsze oglądam z ogromny zacieszem na twarzy. W Jednym gniewnym człowieku jest dokładnie taki sam jak zawsze (on się nie starzeje) – wpada z bronią w grupę uzbrojonych przeciwników i bez mrugnięcia sprząta ich w jakieś pół minuty. Po prostu badass jakich mało. Podczas seansu filmu nasz naczelny powiedział, że chyba zwilgotniał i ja to doskonale rozumiem…
Zobacz również: Śniegu już nigdy nie będzie – recenzja filmu. Między ziemią, a śniegiem
Film ten nie jest jednak sceną dla jednego aktora, bo przewija się tu całkiem sporo ciekawych postaci drugoplanowych. Osobiście szybko polubiłem towarzysza H, Bulleta, granego przez Holta McCallany’ego (Mindhunter). Facet zdaje się mieć spore zaplecze doświadczenia i zwyczajnie da się go lubić. On akurat dostaje dość dużo czasu, ale na przykład postać agenta Kinga odgrywanego przez Andy’ego Garcię ledwie przemyka przez ekran, a na pewno aktor mógłby dać nam parę świetnych scen. A i na chwilę pojawia się nawet Post Malone. Prawdziwym hitem i odkryciem podczas seansu był jednak fakt, że głównego złola gra tu syn Clinta Eastwooda, Scott Eastwood, który wygląda jak klon Clinta z najlepszych lat (ciekawostka: aktor ma obecnie 35 lat, więc Clint nie próżnował w wieku blisko 55 lat – no miał chłop zdrowie).
Co tu więcej pisać o Jeden gniewny człowiek – to świetnie zrealizowane kino zemsty, będące również hołdem dla klasycznych przedstawicieli gatunku. Guy Ritchie pokazał, że nie potrzebujemy skomplikowanych założeń fabularnych rodem z Tenet, aby zaangażować się w seans i zwyczajnie wyjść z kina ukontentowanym. Czasem dobrze popatrzeć też na strzelających badassów. Może dzięki temu i bicek trochę urośnie, bo na siłownię to mi się nie chce.