Pierwszy Suicide Squad (Suicide Squad bez “The”) do najbardziej udanych nie należał – co do tego jesteśmy chyba zgodni. Leżało tam wszystko oprócz gwiazdorskiej obsady, a wisienkami na torcie tego chorego kupska byli Jared Letho i kitowcy. Czy ten tytuł dało się wskrzesić? – zapytacie. Czy może byłyby to zaledwie desperackie próby galwanizacji zimnego już trupa? Tak, pomysł z The Suicide Squad dało się wskrzesić. I to w wyk( ͡° ͜ʖ ͡° )istym stylu, w który umie tylko James Gunn!
Przyznaje, że cieszyło mnie, kiedy Disney postanowił wysadzić Gunna z siodła w związku z jego głupkowatymi wpisami na social mediach lata temu. Byłem uradowany nie przez to, że straciłby bezpieczną posadkę, ale przez to, że pojawiły się głosy o jego przejściu do Warnera. Oto prawie-monopolista Disney na wskutek pragnienia bycia woke straciłby jednego ze swoich chorążych. Oczywiście kino trykotowe to obecnie maszynka do robienia pieniędzy, a szefostwo Wielkiej Myszki Miki w końcu pogodziło się z Gunnem. Jednak jego romans z Warner Bros. i tak zdołał rozkwitnąć, dając piękne, chociaż nieślubne i zwariowane dziecko – The Suicide Squad. A musisz wiedzieć, że w przypadku Gunna ciężko powiedzieć, który z epitetów między piękny a zwariowany ma bardziej melioratywny wydźwięk!
Co jest więc w The Suicide Squad najsmaczniejszego? W sumie to… wszystko! To kwintesencja komediowych akcyjniaków o facetach w trykotach, w wyższej kategorii wiekowej. Właśnie tak się to robi!
Hold your horses, osuszmy gacie i spójrzmy chłodnym okiem
Pierwszą mocną zaletą filmu jest nieoczywistość następnego zakrętu fabuły. Gunn od początku bawi się perspektywą przedstawienia filmowej rzeczywistości, żeby już w przedbiegach zafundować nam mocne zaskoczenie. Nasz ulubieniec z Saint Louis ma sobie za nic manieryzm i wysłużone już konwencje prezentacji świata i postaci – zamiast tego odpina wrotki, by robić to po swojemu. I chyba to jest największą zaletą Gunna jako twórcy – w komedii akcji czuje się on jak ryba w wodzie i doskonale radzi sobie z improwizowaniem filmowych tricków i motywów (w przeciwieństwie do np. Snydera, który musi jechać po równych szynach materiału źródłowego). Ta umiejętność w połączeniu z wyższą niż w Strażnikach Galaktyki kategorią wiekową otwiera szeroki wachlarz możliwości co do tego jak oczarować widzów. Ten film stworzył okazję, aby z Jamesa Gunna wyszedł prawdziwy punk rocker srebrnego ekranu.
A to zaledwie jedna – chociaż bardzo ważna! – zaleta tego tytułu. Jeśli miałbym przedstawiać kolejne w porządku od największej do najmniejszej to za drugą z nich uznałbym prezentację postaci. Każda (no… prawie każda, ale bez spojlerów!) postać dostaje wystarczająco dużo czasu, aby się zaprezentować. My, widzowie, mamy w tym czasie okazje ją polubić lub znienawidzić. Każda z występujących tu antybohaterskich figur ma jakieś cechy, pewien charakter, mięso. Raczej na próżno szukać tu postaci, które uznalibyśmy za papierowe i totalnie płaskie. Margot Robbie czaruje seksapilem (TAK, mam na nią crusha i nie wstydzę się tego!), Idris Elba zagarnia uwagę swoją charyzmą i akcentem, Joel Kinnaman swoją perfekcyjnie szwedzko-amerykańską buzią, a Stallone swoim głosem i elokwentnymi kwestiami dialogowymi. A to tylko kilka z licznych plusów!
Zobacz również: Noc oczyszczenia: Żegnaj Ameryko – recenzja filmu. Na zachodzie bez zmian
Pora na kolejny punkt – flaki, czyli tradycyja potrawa mięsna w formie gęstej zupy przygotowanej ze spreparowanych żołądków wołowych. Krwi i flaków jest w tym filmie idealna ilość. James Gunn mógłby opatentować algorytm na znalezienie złotego środka w ilości krwawych kiszek i widowiskowych śmierci, które widzimy na ekranie. Zgniatanie pod spadającymi gruzami, wybuchające głowy, nadziewanie na oszczep, palenie żywcem, pożeranie żywcem, rozczłonkowanie (też żywcem, rzecz jasna) – a wszystko to, bo ciebie kocham – mógłby zaśpiewać widzom Gunn, gdyby znał Ich Troje. Bo w tym gatunku ilość flaków na ekranie jest wprost proporcjonalna do siły uczucia twórcy dla odbiorców. Nazwijcie to Równaniem Rugały, czy coś.
Egzaltacji ciąg dalszy
The Suicide Squad zaskakuje i bawi na każdym kroku. Dzięki temu ma też bardzo dobre tempo – nie było chwili, w której odpływałbym na sali kinowej myślami. Całości kompozycji komediowego akcyjniaka dopełniało także poczucie humoru – czasem ciut infantylne i proste, ale jeśli chcesz poczucia humoru dla wyższych sfer to nie wiem… obejrzyj jakieś polskie komedie romantyczne ostatnich 7 lat albo kabarety: patrz Halina, chłop się za babe przebrał, no nie wyczymie! Wszystko jest takie jakie powinno być – proste, czytelne, efekciarskie, zabawne, bezpretensjonalne. Nie znaczy to jednak, że Gunn wyzuł swój film z błyskotliwości i ograniczył się do tanich slapsticków. Błyskotliwość ta przejawia się w samej kompozycji już na wspomnianym początku, a potem jest wcale nie gorzej! Postać Ratcatcher 2 potrafi chwytać za serduszko, a psychika Polka-Dot-Mana to coś co może wprawić w poważną zadumę. Film jest prosty w aspektach, w których nieskomplikowany być powinien. Interesuje jednak niuansami i kompozycją, która jest co najmniej bez zarzutu! Finalnym przykładem niech będzie tutaj Harley, która w tym filmie robi więcej dla empowermentu kobiet niż w ubiegłorocznych Ptakach Nocy. Nawet, gdyby je puszczać w pętli przez tydzień na wszystkich ekranach Times Square.
Kino w wyekstrahowanej, czystej i skoncentrowanej postaci
Jednym z najmilszych dla mnie momentów podczas seansu The Suicide Squad był… nieco grubszy pan siedzący z tyłu sali kinowej, który podczas jednego z ekranowych dowcipów zaczął zanosić się śmiechem. Jak z kolei wieść gminna niesie – śmiech jest bardzo zaraźliwy więc wkrótce uległem temu przeponowo-nagłośniowemu perpetuum mobile. I chyba na tym polega chodzenie na komedie akcji do kina. Po ostatnim roku, który w kulturze zostawił pewną wyrwę w postaci rezerwy z jaką wchodzimy w społeczne interakcje, ten śmiech mojego towarzysza-widza był czymś cudnym, co pokazuje, że film Gunna działa.
Zobacz również: Szerokiej drogi – recenzja filmu. Taksówką przez Tajwan | Pięć Smaków w Domu
Działa nie tylko przez świetną obsadę, nie tylko przez wyważenie akcji i poczucia humoru. Nie tylko przez bezbłędną kompozycję i prezentację świata oraz postaci. Działa za sprawą jeszcze innej, znacznie większej ilości czynników, a zarazem – za sprawą ich harmonijnego współgrania jednocześnie. Nie ma tu fałszu, taniego patosu kina superbohaterskiego. Jest kino antybohaterskie w formule zbalansowanej satyry i latających po ekranie flaków. Dlatego – idźcie do kina na nowy Legion Samobójców,. Miał słaby weekend otwarcia w kinach (ponieważ trafił na HBO), a naprawdę warto obejrzeć go na wielkim ekranie!