Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni – recenzja filmu

Faza czwarta MCU ruszyła z kopyta. Po Czarnej Wdowie, czyli filmie, na który nikt nie czekał, przyszedł czas na Shang-Chi i legendę dziesięciu pierścieni. Czyli kolejny film, na który nikt nie czekał.

Nie jest to tragicznie słaba produkcja, jak wiele osób się spodziewało że będzie. Powiedziałbym nawet, że niektóre jej elementy są zaskakująco dobre jak na film stworzony wyłącznie po to, żeby Azjaci też mieli swojego przedstawiciela w MCU. Zacznijmy od stwierdzenia, że naprawdę mało tu Marvela w Marvelu. Ja osobiście czułem się jakbym oglądał film przygodowy na modłę Mumii z 1999 roku, tylko rzecz jasna bardziej uwspółcześniony. I nie byłoby to takie złe, gdyby scenariusz Shang-Chi był chociaż na podobnym poziomie co hitu z Brendanem Fraserem sprzed dwóch dekad.

Zobacz również: Zupa nic – recenzja. Szary PRL w ciepłych barwach

Od pierwszych minut projekcji towarzyszyło mi nieodparte wrażenie, które zresztą pojawia się przy co drugim seansie dzisiejszych filmów. Mianowicie – kurde, ja już to oglądałem. Doskonale znam tych bohaterów, znam te motywy i ten kulawy, nudnawy scenariusz. Dzisiejsze tworzenie blockbusterów w dużej mierze skupia się właśnie na przemieleniu dobrze znanych motywów i podaniu ich na nieco innym talerzu i ze zmodyfikowanym dressingiem. Shang-Chi jest zdecydowanie za długi, ma bardzo nierówne tempo i zawiera mnóstwo umowności scenariuszowych. Doszukiwałem się nawet w kilku miejscach podłoża pod jakiś twist, bo nie mogłem uwierzyć, żeby scenarzyści szli tak bardzo w lazy writing. No ale jednak – Shang-Chi to składanka wielu sztampowych i sprawdzonych schematów. Natomiast tam, gdzie pojawiają się dziury fabularne, twórcy starają się je przykryć nawiązaniami do uniwersum lub niezwykle kiepskim humorem.

Film ma na celu – przynajmniej w teorii – wprowadzenie nowego bohatera do MCU, tytułowego Shang-Chi. I po seansie mogę wam na spokojnie powiedzieć, że to najnudniejsza i najbardziej bezbarwna postać tej produkcji, a być może i ostatnich kilku lat w Marvelu. Koleś albo się bije albo jest smutny z powodu matki. Przez cały film, bite 140 minut seansu, właśnie tyle wyniosłem o postaci nowego członka MCU, mającego wypełnić pustkę po Iron-Manie czy Kapitanie Ameryce. Znacznie sensowniej wykorzystanego czasu ekranowego dostają poboczni bohaterowie, bliscy Shanga – jego ojciec, siostra i przyjaciółka. Tyle że sensowniej nie znaczy w tym wypadku dobrze. Bo choć można o tym trio powiedzieć znacznie, znacznie więcej niż o tytułowym bohaterze, to są to postacie dobrze znane z innych filmów Disneya. Siostra Shanga to silna i niezależna kobieta, wykrzykująca z ekranu jak bardzo zły i niesprawiedliwy jest świat rządzony przez mężczyzn. Jego przyjaciółka to swego rodzaju Mary Sue, która niby robi za zwykły comic relief, a wydaje się, że scenarzyści poświęcili jej więcej czasu niż protagoniście filmu. Natomiast ojciec Shanga miał potencjał na bycie jednym z lepszych villainów w historii MCU… Lecz, niestety, sprowadzono go do zaślepionego tęsknotą zwyrola. Oh, my…

Zobacz również: The Suicide Squad – recenzja. Jamesa Gunna punks not dead!

Marvel Cinematic Universe się rozrasta, ale jednocześnie okropnie rozdrabnia. Nie jestem fanem przeciągnięcia MCU bezpośrednio do seriali spod szyldu Disney+. Ale! Na pierwszy rzut oka, decyzja o stawianiu na mniej znanych bohaterów Marvela wydaje się być całkiem interesującym krokiem. Powiem więcej – odważnym i takim, który mógłbym docenić… Gdyby brał się za to ktoś inny, niż Disney. Dlaczego? Ano dlatego, że Disney nieustannie stawia na sprawdzone i bezpieczne historie, tworzone na zasadzie kopiuj, lekko zmodyfikuj, wklej. Studio znacznie bardziej przejmuje się przekazaniem społecznego komentarza w swych produkcjach, niżeli ciekawej i spójnej opowieści. Shang-Chi zapewne nie okaże się wielkim, finansowym fiaskiem. Powiedziałbym nawet, że na to nie zasługuje, bo choć w dużej mierze narzekam na poziom scenariusza, to przyznaję, że dzięki klimatowi i walkom (Jackie Chan spotyka Przyczajonego Tygrysa i Ukrytego Smoka), oglądało mi się to całkiem znośnie. Szkoda, że fabuła została napisana po łebkach, bo potencjał był spory. Czekamy, co przyniosą Eternalsi

Na koniec myśl, która przyszła mi podczas seansu. Poważnie, Disney? Robicie film, którego obsada to w 99 procentach Azjaci i nie mieliście budżetu na dobre CGI? Przecież nie da się już bardziej przyciąć kosztów… No chyba, że większość kasy poszła na pensję Sir Bena Kingsleya, to w takim wypadku jak najbardziej rozumiem.

Plusy

  • Walki Azjatów jak zawsze na propsie
  • Fajne nawiązania do MCU
  • Przyjemny klimacik

Ocena

5 / 10

Minusy

  • Wtórna, nudna i dziurawa fabuła
  • Niby film o Shang Chi, a ja nic o gościu nie wiem
  • Kiepskie CGI, wymuszony humor, elementy woke culture
Krzysztof Wdowik

Nie lubi (albo nie umie) mówić zbyt poważnie i zawile o popkulturze. Nie lubi też kierunku, w którym poszedł Hollywood i branża gamingowa. A już na pewno nie lubi pisać o sobie w trzeciej osobie. W ogóle to on mało co lubi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze