Aida – recenzja filmu. From Bosnia without love

Pojęcie feel good movie tak już wpisało się w kinowy slang, że jest znane niemal każdemu, kto ogląda filmy częściej, niż Kevina na święta. Każdemu, kto w kinie za bilety płaci nie tylko raz w roku na walentynki, albo kiedy wychodzi jakiś typowo polski patologiczny film.

Każdy zapewne ma swój własny feel good movie i choć jego definicja jest dość szeroka, to gwoli banalnego wytłumaczenia, jest to film, po którym czujemy się bardzo pozytywnie, przywraca wiarę w ludzi, zaczyna się mieć motywację do działania (albo w bardziej skrajnych przypadkach w ogóle do życia). Ogólnie cud, miód, pitca z DaGrasso, kierowca autobusu klaszcze, kózki skaczą, jeżyki tuptają, promocja 12+12 w Biedronce. W większości przypadków wiemy, że możemy się szykować na film z tego gatunku. A czasem wiemy, że wychodząc z seansu, jedynym głosem, jakiego możemy się spodziewać po opuszczeniu sali, jest ewentualnie cichsze niż zwykle wyrzucanie opakowań po przekąskach zabranych na salę kinową. Jeśli w ogóle ktoś pokusił się je zabrać. Oto przedstawiciel na pewno mniej popularnego, może nawet oficjalnie nienazwanego gatunku feel bad movie: Aida.

Rozpad Jugosławii, wojna w Bośni, jedno z największych ludobójstw po II Wojnie Światowej, Ratko Mladić, Trybunał w Hadze. Nie trzeba było zbytnio interesować się historią, czy śledzić na bieżąco informacji ze świata, żeby po prostu usłyszeć te hasła. Ciężko mówić bezspoilerowo o filmie, który jest oparty na faktach, zwłaszcza tak nieodległych. Nie tylko z punktu widzenia lat, bo wszystko dzieje się niecałe trzy dekady temu, ale i po prostu geograficznie.

Zobacz również: A-ha – recenzja filmu. Szczery portret trójki muzyków

Z granicy Polski z dowolnym krajem byłej Czechosłowacji można dojechać samochodem do Srebrenicy w około 11 godzin. I to właśnie Srebrenica w Bośni i Hercegowinie jest głównym miejscem osadzenia akcji filmu. Nawet nie tyle samo miasto, co strefa zdemilitaryzowana, miejsce chronione przez ONZ, reprezentowane holenderskim garnizonem, gdzie azylu mogą szukać Boszniacy. Terminem tym określa się głownie bośniackich muzułmanów, którzy przegrali potyczkę z serbskimi wojskami, dowodzonymi przez wspomnianego generała Ratko Mladicia. Tyle, że w azylu nie jest tak kolorowo. Miejsca w oenzetowskiej bazie mało, uchodźców dużo, warunki tymczasowego zakwaterowania tak tragiczne, że jakby akcja działa się jakieś dwa tysiące lat wcześniej, to trzej królowie bez zastanowienia minęliby stajenkę w Betlejem, a złoto, kadzidło i mirrę wymieniliby po drodze na toi-toia, prysznic turystyczny i odświeżacz powietrza.

aida
Fot. Materiały prasowe

Pośród tego całego zmęczonego trzyletnią wojną boszniackiego motłochu, jedną z najlepszych pozycji ma tytułowa Aida (tu akurat postać fikcyjna). Lokalna nauczycielka angielskiego jest tłumaczką – łącznikiem między dowodzącymi bazą Holendrami, a miejscową ludnością. Holendrzy mówią, Aida tłumaczy, czasem z bólem i wielkimi wątpliwościami moralnymi – wiele takich scen spotykamy w filmie. Aida ma męża – dyrektora szkoły i dwóch synów w okolicach dwudziestki. Jako dojrzała i ukształtowana przez życie kobieta zrobi co może, żeby zapewnić możliwie jak najlepszy los swoim trzem ukochanym mężczyznom. Nawet, jeśli będzie to wymagało nadużycia swojej pozycji. To, co grająca Aidę Jasna Djuricic pokazuje na ekranie, starając się być nadzieją na przeżycie rodziny Selmanagiciów, zdecydowanie utwierdza w przekonaniu, że po prostu bardzo jej na tym zależy i nie zawaha się w jakichś trudnych momentach. I tu się proszę uczyć, panie Dominiku Toretto, wypowiadając po raz kolejny kwestię w stylu „coś tam coś tam family”.

Zobacz również: Ojciec – recenzja filmu. Groza starości

Poza świetnie zagraną Matką Serbką, czyli Aidą, na pierwszy plan wybijają się dwie rzeczywiste postaci z tamtych wydarzeń. Pierwszą, jest pułkownik Thom Karremans (Johan Heldenbergh), dowódca holenderskiego garnizonu. Pewnie nikt chłopa nie kojarzy, ale po obejrzeniu filmu warto wpisać nazwisko wąsatego niderlandzkiego oficera w grafice Google. To, jak został ukazany, zwłaszcza pod kątem fizjonomii, człowiek, na którego głowie nagle osiada cała misja ogarnięcia nieciekawego tematu, pozwala wystawić bardzo wysoką notę nie tylko specom od wyglądu postaci, ale i samemu aktorowi.

aida
Fot. Materiały prasowe

Zobacz również: Żeby nie było śladów – recenzja filmu. Dziwny jest ten świat

Druga wspomniana rola przedstawia kogoś po drugiej stronie barykady. Przywołanego w tym tekście nie raz, a i chyba najbardziej znaną postać całej wojny w Bośni – generała Ratko Mladicia. Portretowany przez Borisa Isakovicia serbski dowódca jest niemal celebrytą. Ciągle filmowany, sam daje wskazówki operatorowi, jakie ujęcia nagrywać w danym momencie. Kiedy wpada na wizytację do obozu Boszniaków, mówi, że wszystko będzie dobrze i nie ma się czym przejmować. Tym stojącym najbliżej rozdaje wyjęte nie wiadomo skąd szwajcarskie słodycze w pudełku zaprojektowanym na wzór graniastosłupa o podstawie trójkąta, w Polsce w roku 1995 dostępnych chyba tylko na lotniskach w strefach wolnocłowych. Pewność siebie generała Mladicia w Aidzie, a jak można się pewnie domyślać i w prawdziwym życiu, sięga pewności siebie polskich dziennikarzy sportowych przed każdą większą międzynarodową imprezą.

Mladic
Fot. Materiały prasowe

Kamera w tym filmie też pracuje świetnie. Mamy tu bardzo duszne i meczące ujęcia, najlepiej wygląda to wtedy, kiedy mamy po prostu kupę ludzi na ekranie. Wszyscy się tłoczą, napierają na ekran, a operator lawiruje między cierpiętnikami w sposób niemal dokumentalny. Czekamy wręcz, aż ktoś sprzeda łokcia kamerzyście, albo on sam po prostu przewróci się przez leżące na ziemi toboły/dzieci/świnie/zwłoki. Pomijając aspekty czysto historyczne i ukazanie wydarzeń raczej tylko z jednej strony, to jeżeli można mieć tu do czegoś pretensje, to może trochę do tytułu (w oryginale dość dziwne i na szczęście dosłownie nieprzetłumaczone Quo Vadis, Aïda?). Wiadomo, sama Aida gra tu główną i świetną rolę, jest jakby elementem napędzającym fabułę. Nie możemy jednak zapominać, że wydarzenia przedstawione w filmie nie są tylko jej historią. Z drugiej strony sama Aida jest tu jakby filmowym symbolem, metaforą wszystkich kobiet, które dotknęła wojna w byłej Jugosławii.

Zobacz również: Na rauszu – recenzja filmu. Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną

Owszem, wygląda to zdecydowanie lepiej, niż pełno innych filmów o tematyce wojennej. Takich, gdzie skupiamy się tylko na jednym bohaterze i jego pobudkach, zamiast na, choćby, większej grupce postaci. A najlepiej już to wychodzi, kiedy widzimy, jak te całe górnolotne bitewki między najważniejszymi oddziałują na tych najmniej ważnych. Ale może taki miał być ten film. Jest nieco feministyczny (poza posiadaniem głównej bohaterki w filmie, reżyserem jest tu bośniaczka Jasmila Žbanić). Ale takie silne żeńskie postaci ogląda się na ekranie naprawdę dobrze. Na pewno zdecydowanie lepiej, niż jakieś Kapitanki Komiksy, Jadowite Pająki, Cudowne Kobiety czy uzurpatorki rodu Skywalkerów.

Fot. Materiały prasowe

W podsumowaniu wróćmy jeszcze do tezy z końca pierwszego akapitu. Aida była bośniackim kandydatem do Oscara za rok 2020 w kategorii Film Międzynarodowy, kiedyś zwanej Filmem Nieanglojęzycznym. Zmiana kategorii idealnie wpasowuje się w tę produkcję. Samych krajów zaangażowanych w jej powstanie jest chyba więcej, niż nazwanych z imienia bohaterów dzieła Jasmili Žbanić. Koniec końców Aida Oscara nie dostała, kosztem genialnego Na rauszu. Filmy poruszają ciężkie tematy z różnym bagażem emocjonalnym, ale chyba najważniejsze jest to, z czym nas one zostawiają.

I jeśli po duńskiej produkcji wychodzimy zaskoczeni tym, jak fajnie można pokazać problem (?) spożywania alkoholu, w przeciwieństwie do tego, co zazwyczaj dostajemy w polskich produkcjach (picie z głową dla wrażeń vs. chlanie do porzygu i robienie obory), to Aida nie zostawi nas z niczym dobrym. Co łączy te dwa filmy, poza nominacją do Oscara w tym samym roku i tej samej kategorii? Mads Mikkelsen. Bo jeśli opisać emocje i odczucia po obejrzeniu Aidy, to najbliżej im będzie do Polowania z 2012 roku, gdzie główną rolę zagrał właśnie Mikkelsen. Złość, niedowierzanie, utrata wiary w tych, którym się ufa, w końcu bezradność i pogodzenie się z losem. Opakowanie Toblerone tego nie osłodzi.

Plusy

  • Poruszony bardzo ważny i mimo wszystko świeży temat
  • Kamera działa niczym VR – można poczuć, jakby się było na miejscu
  • Wojna w XX wieku to jednak nie tylko lata ’39-’45 i Wietnam

Ocena

8 / 10

Minusy

  • Tytuł – nieco zbyt prosty i zbyt odciągający od wydarzeń
  • Nie oglądać w kiepskim stanie emocjonalnym bez wcześniejszej konsultacji ze specjalistą
Kamil Kołodziejczyk

Zasiedziany od lat w DOBRYCH Star Warsach twórca zbyt długich zdań i złożonych opowieści, a także fan filmów inspirujących do dyskusji i gier, do których nie są potrzebne żadne inne osoby. W kinie lubi przede wszystkim mądre narracje i ciekawą kompozycję, a poza kinem dobre, płynne produkty, bezsensowne ciekawostki i czasem ludzi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze