Nie czas umierać wydawał się być dość ryzykownym projektem. Poprzedni film – Spectre – był w zasadzie swoistym pożegnaniem z Danielem Craigiem, przygotowaniem pod nowy, świeży start.
Aktor jest już po prostu za stary, żeby skakać po budynkach i bawić się w szpiega. I to chyba widać w czwartym filmie z udziałem Craiga. Brak spójności, pomysłu i generalne zmęczenie materiału sprawia, że Spectre to jeden z najgorszych filmów w całej serii. Odtwórca głównej roli w dość mocnych słowach zaznaczył, że nie ma ochoty wcielać się po raz kolejny w agenta jej królewskiej mości. Nie mam pojęcia, jak wyglądały negocjacje, ale chcę wierzyć, że twórcy najnowszej części przekonali ostatecznie Craiga do jeszcze jednego występu nie tyle ofertą nie do odrzucenia, co swoją wizją ostatniego filmu. Nie czas umierać to najodważniejsza produkcja w całym kanonie, która nigdy by nie powstała bez udziału aktora.
Zobacz również: Popkulturowy przegląd miesiąca – najciekawsze premiery filmów, gier i komiksów październik
Autorzy zdają sobie sprawę z wieku Craiga i czynią z niego największy atut filmu. W przeciwieństwie do Ethana Hunta w kolejnych odsłonach Mission: Impossible, Bond przeszedł swoją drogę. Jest naznaczony przez życie fizycznie jak i psychicznie. To już nie jest chłopiec jeżdżący sportowymi samochodami, strojący się tylko w drogie garnitury, podrywający najpiękniejsze dziewczyny. Jego emerytura nie jest tylko zagraniem fabularnym, z którego zaraz się wycofamy. Dawny Bond odszedł na dobre – otrzymujemy za to doświadczonego przez życie człowieka, pełnego bólu, próbującego zacząć życie na nowo.
Zobacz również: Aida – recenzja filmu. From Bosnia without love
Oczywiście mimo wszystko zostanie po raz kolejny rzucony w środek akcji, jednak tym razem nie będzie sprzeciwiał się przełożonym, niczego udowadniał, ani szukał zemsty. Jest reliktem przeszłości, w świecie, który zdążył już się zmienić w trakcie jego nieobecności. Najlepiej widać to gdy staje u boku Any de Armas. Uczniowsko-mentorska relacja między bohaterami jest niemal wzruszająca. A na tym się nie skończy, bo nowych postaci jest więcej – tyle, że nie będę tu już wchodzić w szczegóły.
O tym czym jest ten film, dużo mówi już sam trwający chyba z pół godziny początek. Zwykliśmy być rzucani w wir akcji już od pierwszej sceny. Tym razem jednak otwarcie Nie czas umierać ma dużo większe znaczenie emocjonalne. Refleksyjny nastrój utrwali zniewalający utwór Billie Eilish oraz zapierająca dech czołówka (którą z miejsca uznaję za najlepszą w dotychczasowym dorobku serii). I nie można tu pominąć udziału współscenarzystki Phoebe Waller-Bridge. W świetle ciągłych niusów dotyczących filmu, miałem wielkie obawy, czy nie stanie się on nijaką papką akceptowalną przez współczesne standardy poprawności politycznej. Nic bardziej mylnego. Twórcy rozliczają Bonda z pewnych „błędów”, jednak ani razu nie odbywa się to kosztem filmu. Scenarzystka wnosi do serii pewną dojrzałość, naturalne emocje i prawdziwe relacje, które raczej nie odgrywały do tej pory większego znaczenia.
Zobacz również: Poprawność polityczna właśnie osiągnęła następny level
No dobra, ale co z mięsem? Ci, którzy oczekują wysmażonego karczku podanego z kiełbasą, boczkiem i dużą ilością cebuli mogą być zawiedzeni, bo dziś na główne danie będzie filet mignon. Tłumacząc tę oporną przenośnię – jak na 163 minuty filmu, liczba eksplozji oraz poziom zniszczeń raczej nie powala. Wielu widzów zatęskni za szaloną akcją pełną improwizacji. Ale tutaj nie liczy się ilość, a jakość. Bond już nie jest gościem, który będzie wykonywał szalone akrobacje na placu budowy (Casino Royale). Film nie pochwali się brutalnymi pościgami i szalonym montażem (Quantum of Solace), czy przepięknymi kadrami Rogera Deakinsa (Skyfall). Pozostaje nam solidny warsztat, surowość i determinacja głównego bohatera.
Cały film jest skryty w lekkim mroku oraz wyprany z kolorów, co zdecydowanie przekłada się na odbiór scen walki. Bond zmierzy się z wieloma przeciwnikami, jednak tym razem zrobi to nie tyle efektownie, co efektywnie. Na szczególną uwagę zasługuje terenowy pościg (którym Land Rover nie omieszka się pochwalić w świetnej reklamie marki) oraz jego kontynuacja w spowitym we mgle lesie. Stworzenie wiarygodnych i emocjonalnych postaci sprawia, że stawka jest tu dużo wyższa niż jakiś tam tylko koniec świata. I tutaj przypomnę, że żaden twardziel nie musi się wstydzić łez na kolejnych pięknych utworach skomponowanych przez Hansa Zimmera.
Zobacz również: Najmro. Kocha, kradnie, szanuje – recenzja filmu. Ten wąs niejedną akcją trząsł
Nie jest też oczywiście idealnie. Tam, gdzie główną rolę odgrywają emocje i patos, zdarzają się potknięcia w postaci banałów. Gdy Madeleine w trakcie zwykłej przejażdżki poprosi Bonda by przyspieszył, ten odpowie, że teraz już nigdzie nie muszą się spieszyć. Co bardziej oddani fani odnajdą tu nawiązania do starszych części, inni uderzą się w czoło. Dodatkowo, uczucie między bohaterami, które nieudolnie zostało zainicjowane w Spectre, dalej niestety funkcjonuje głównie na papierze. I ciężko tu winić Leę Seydoux lub Daniela Craiga, bo oboje wykonują świetną robotę. Po prostu nikt nie poświęcił im wystarczającego czasu, byśmy mogli zrozumieć, dlaczego po prawie 60-ciu latach, James Bond rezygnuje ze służby akurat dla niej. Aktorsko jedyną fałszywą nutą jest Rami Malek. Wielkie oczekiwania, wielkie rozczarowanie. Być może na rozwinięcie tej postaci również brakło czasu (w tym prawie trzygodzinnym filmie). Malek bierze trochę z Javiera Bardema, trochę z Christopha Waltza – efekt niby nie jest zły, ale na tle konkurencji na pewno nie zostanie w pamięci.
Jeśli jednak jesteśmy przy aktorstwie, to na wielkie uznanie zasługuje stała gwardia. W Spectre zmęczenie biło z każdej sceny, tutaj odgrywane postaci otrzymały nowe życie. Q znowu bawi, Moneypenny jest elegancka ale dogryźliwa, a M budzi należyty szacunek. Oczywiście najważniejszy jest Daniel Craig, a tutaj nowa energia jest najbardziej widoczna. W nowym filmie stworzył swoją najbardziej przekonującą kreację. Można wręcz powiedzieć, że jest najbardziej ludzkim i wiarygodnym Bondem jakiego w ogóle było nam dane oglądać. Z jednej strony cierpi, czuje, kocha, z drugiej strony jest dżentelmenem, mentorem czy po prostu… człowiekiem. Widać to w każdym dialogu, gdy aktor przedstawia szczere emocje, ale i nieznany do tej pory naturalny luz w kontaktach z przyjaciółmi i nie tylko. Bonda zawsze się szanowało, tym razem nawet da się go polubić.
Wspominając ostatnie występy Seana Connery’ego, można śmiało powiedzieć, że z tego kanonu odchodzi się tylko dwa razy. Nie każdemu spodoba się nowe podejście, ale Nie czas umierać jest godnym pożegnaniem z Danielem Craigiem. Jestem cholernie wdzięczny, że twórcy odważyli się na stworzenie czegoś tak innego. Parafrazując klasyka – No Time To Die nie jest filmem którego oczekiwaliśmy, ale filmem na który Daniel Craig zdecydowanie zasłużył. Je*ać Spectre.