Kącik Mistrza Grozy #1 – Gniew; Roślinka; Ludzie, miejsca i rzeczy

Stephen King jest niekwestionowanie jednym z najbardziej znanych autorów horrorów, jakimi uraczył nas przełom dwudziestego oraz dwudziestego pierwszego wieku. Wielu z Was na pewno kojarzy klasyki gatunku w jego wykonaniu; jego Lśnienie czy To zrobiły furorę nie tylko w literaturze, ale i kinematografii. Jednak czy słyszeliście kiedyś o tytułach takich jak Roślinka, Gniew albo Ludzie, miejsca i rzeczy? Nie? W takim razie zaraz usłyszycie.

Roślinka, Gniew oraz Ludzie, miejsca i rzeczy to trzy książki Kinga, które nigdy nie pojawiły się w Polsce w oficjalnym nakładzie wydawniczym. W związku z tym nie da się kupić ich w żadnym sklepie ani w Internecie (a przynajmniej nie powinno się dać, ale o tym na koniec). Da się je jednak dostać w różnorakich konkursach lub bezpośrednio od fanów, którzy zajmowali się ich dystrybucją. Aczkolwiek czy są one w ogóle warte zachodu? Myślę, że tę kwestię najlepiej będzie rozważyć indywidualnie dla każdego z tych tytułów.


LUDZIE, MIEJCA I RZECZY


Ludzie, miejsca i rzeczy okładka

Ludzie, miejsca i rzeczy jest maciupeńkim, dosłownie czterdziestostronicowym zbiorem opowiadań z wczesnej młodości Stephena Kinga. Zawarte w nim opowiastki Steve napisał jeszcze za czasów szkolnych na spółę z Chrisem Chesley’em. Polskie wydanie fanowskie zawiera jedynie tę część, która wyszła spod pióra Kinga: siedem historyjek w dwóch wersjach językowych, polskiej i angielskiej, a także dwa dodatki. Są nimi Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął, czyli poemat będący pierwowzorem Mrocznej Wieży (o której pewnie kiedyś też się coś w tym kąciku pojawi) oraz My Little Serrated Security Blanket – bliżej niezidentyfikowana pogadanka o lodowym toporze. Całkiem zresztą ciekawa, tak nawiasem mówiąc.

W wypadku tej pozycji nie mam tak naprawdę dużo do powiedzenia – kilka miesięcy po przeczytaniu nie pamiętałam z niej już absolutnie nic, musiałam przejrzeć ją raz jeszcze podczas pisania tego artykułu. Myślę, że to mówi samo przez się. Większość opowiastek nie przekracza długością dwóch stron, więc, jak można się domyślać, nie ma w nich za wiele treści. Przewinęło się coś o pościgu policyjnym, innym razem coś o przekrętach finansowych… generalnie nic specjalnego. Jednak, powiedzmy sobie szczerze, czego konkretnie spodziewaliśmy się po trzynastoletnim, raczkującym jeszcze wtedy pisarsko chłopaku?


GNIEW


Gniew okładkaDrugi w kolejności niechaj będzie Gniew (ang. Rage), polecimy chronologicznie. Jest to niedługa powieść z 1977 roku, którą wycofano z oficjalnej dystrybucji na specjalnie życzenie Stephena Kinga. A dlaczego? Cóż, krążyły plotki, iż kilku młodych ludzi wzięło ją sobie za bardzo do serca, co doprowadziło do tragedii. Prócz tego autor sam zresztą przyznał, iż, prócz tego, że nawołuje ona do przemocy oczywiście, po prostu wstydzi się tej powieści i żałuje, że kiedykolwiek ją napisał.

Chociaż niektóre kraje zdążyły otrzymać swoje oficjalne wydanie Gniewu, zanim został on wycofany, w Polsce nigdy się ono nie pojawiło. Jedno wydawnictwo splajtowało, drugie nie dostało pozwolenia… i w taki oto sposób powieść zyskała wśród polskich fanów niezwykłe wręcz zainteresowanie. Kingowy „zakazany owoc” z całą swoją skomplikowaną historią to bardzo pożądana pozycja dla koneserów twórczości autora. Aczkolwiek kiedy już wywalczyłam własny egzemplarz fanowskiego tłumaczenia, to trochę się zawiodłam. Stephen wstydził się tej książki chyba nie tak całkiem bez powodu.

Zobacz również: Pętla – recenzja książki. Jasna strona grozy

Żebyśmy się źle nie zrozumieli – Gniew nie jest żadną nieczytelną grafomanią, ale… no, nie tego się spodziewałam. Cały ten entuzjazm fandomu odnośnie Gniewu sprawił, iż miałam dość wysokie oczekiwania. Za wysokie. I to mnie zgubiło.

Powieść kręci się wokół Charlesa Deckera – licealisty o bardzo wątpliwym zdrowiu mentalnym, który pewnego pięknego dnia postanawia przynieść do szkoły broń, zabić dwoje nauczycieli i wziąć całą swoją klasę na zakładników. Siedząc już razem ze swoimi jeńcami w zamkniętej sali, Charlie skłania pozostałych uczniów do wyjawiania swoich „brudnych sekretów”, w międzyczasie robiąc krótkie przerwy na rozmowy z policyjnymi negocjatorami. I… to zasadniczo byłoby na tyle, jeśli chodzi o fabułę. Dosyć prosta, ale na swój sposób ciekawa. Przynajmniej w teorii.

Zobacz również: Sandman, Tom 2: Dom Lalki – recenzja komiksu. Kto tu jest czyją lalką?

A w praktyce? Cóż, trochę też, a trochę nie. Przede wszystkim – z kilometra widać, że Gniew był pisany przez jeszcze niedoświadczonego na tamten moment autora. King do tej pory ma tendencję do wybierania dziwacznych rozwiązań (zwłaszcza jeśli chodzi o zakończenia), aczkolwiek Gniew, w przeciwieństwie do nowszych tytułów, trochę w tym przegina. Główny bohater (ale zresztą nie tylko, oni wszyscy tam tacy są) jest dla mnie piekielnie nieludzki. Nie potrafiłam na niego patrzeć jak na faktyczną, żywą osobę, co osobiście uważam za bardzo ważną kwestię w książkach. Jeśli nie wczuję się w postacie, to każde najmniejsze potknięcie logiczne czy nawet ortograficzne wytrąca mnie potem z rytmu podczas czytania. A, niestety, jest tu tego trochę. Nawet nie będę próbowała wymieniać wszystkich,  za długo by to zajęło.

Przez Gniew brnęło mi się dość opornie i zajął mi on znacznie dłużej, niż książki Kinga zazwyczaj, nawet mimo iż jest stosunkowo krótki. Status rarytasu dla fanów zdecydowanie mu się nie przysłużył… przez niego spodziewałam się efektu łał, a wyszło dokładnie odwrotnie. Szkoda, może z mniejszymi oczekiwaniami czytałoby się przyjemniej. Dlatego nie polecam się zbyt wymagająco nastawiać przed sięgnięciem po tę pozycję. Naturalnie, jest szansa, że Gniew przypadnie Wam do gustu bardziej niż mnie. Ale, jak to mówią, lepiej być mile zaskoczonym niż niemile rozczarowanym.


ROŚLINKA


Roślinka okładka

I ostatnia, ale wcale nie najmniej ważna – Roślinka. Najmłodsza, a jednocześnie również chyba najciekawsza z pozycji, jakie omawiam dzisiaj na tej liście. Jest to powieść epistolarna (przynajmniej w większości), podzielona na dwie części, z których druga nigdy nie została dokończona. Chociaż King miał plan, żeby napisać kontynuację Roślinki, to ostatecznie z niego zrezygnował. Zapewne już nigdy nie poznamy zakończenia.

W tej powieści poznajemy historię pracowników małego wydawnictwa stojącego na skraju upadku. John Kenton, jeden z jego redaktorów, przypadkowo naraża się niebezpiecznemu maniakowi bratającemu się z ciemnymi mocami, odrzucając jego książkę. W ramach zemsty Carlos przysyła mu tajemniczy bluszcz, który, choć na początku wydaje się zupełnie zwyczajną roślinką, szybko rozrasta się do gigantycznych rozmiarów i zaczyna przejawiać nadnaturalne zdolności.

Zobacz również: Szaleństwo Cthulhu – Lovecraft nadal żyje. W pewnym sensie…

Mój stosunek do Roślinki jest dosyć ambiwalentny – chociaż, jak wspominałam wcześniej, podobała mi się najbardziej z tych trzech książek, to mimo wszystko wciąż miała sporo zgrzytów. Przedstawianie opowieści w formie różnorakich wiadomości i wpisów z pamiętnika jest całkiem ciekawym pomysłem, ale w praktyce wychodzi różnie. Wpisy Johna czytało się nieźle, kiedy się już do nich przyzwyczaiło. Podobnie sprawa ma się też zresztą z Sandrą czy redaktorem naczelnym. Sposób wyrażania się Riddley’a za to już nie za bardzo mi podszedł, z kolei Carlos i generał… mordęga. Notatki spod pióra antagonistów były pełne tak żenujących tekstów, że nie dało się nie przewracać oczami, kiedy się na nie patrzyło. Może w oryginale nie brzmiały aż tak fatalnie, ale po przełożeniu na polski…

No dobra, ale skupmy się może jednak na czymś ważniejszym – fabule. Jest ona w sumie całkiem ciekawa, ale tylko pod warunkiem, że nie próbuje się jej drążyć. Bo niestety jeśli zacznie się ją analizować, to trafia się na dziurę za dziurą, dziurą poganianą. Pewnie sporo z tego zostałoby wyjaśnione, gdyby powstała druga część, aczkolwiek w obecnym stanie nie ma szans, żeby wybronić niektóre rozwiązania. Po co Carlos wysłał bluszcz osobie, której nienawidzi, skoro jej on pomaga? Co to za ciemne moce? Jak właściwie działają? Przecież nie mogą po prostu robić wszystkiego. I co mają wspólnego z Demeter? Tego nie dowiemy się nigdy.

Zobacz również: Między ukrytym ostrzem a wielkim miastem. Co Assassin’s Creed mówi o nas samych?

Kolejną (ale powiązaną z pierwszym akapitem tej sekcji) sprawą, która zaczęła mnie z lekka mierzić po pewnym czasie, było to, że wszyscy ludzie z wydawnictwa pisali te swoje „pamiętniki” tak, jakby z góry wiedzieli, iż ktoś je przeczyta. Na przykład wyjaśniali różne rzeczy, które dla nich samych były oczywiste. Albo opisywali wygląd osób z pracy, które oni sami doskonale przecież znali, bo współpracowali z nimi od lat. Dla czytelnika mogło to być przydatne, ale pod względem sensowności świata przedstawionego trochę kulało. Można było darować sobie część z tego i zostawić miejsce na własne wyobrażenie czytelnika. Nie wydaje mi się, aby wszystkie opisy wyglądów oraz temu podobne były do czegokolwiek konieczne.

Z takich bardziej technicznych rzeczy, to czcionka dosyć często się w tych wpisach wykrzaczała. Czcionki, których używał tłumacz, ewidentnie nie były przystosowane do polskich znaków – i to widać. Aczkolwiek to, podobnie jak sporadyczne błędy językowe oraz zachowanie angielskiego zapisu dialogów, to już raczej drobiazg. Wspominam o tym tak tylko w ramach ostrzeżenia dla miłośników estetyki, żeby się nie sparzyli. Być może w innych wydaniach (było chyba jeszcze jedno inne z odmienną okładką. Moja wyglądała tak, jak ilustracja na początku sekcji) wygląda to lepiej.

Zobacz również: GTFO – recenzja gry. Kazi! Spier…

Roślinka wypada moim zdaniem najciekawiej w tym zestawieniu, choć i tak ma sporo większych lub mniejszych minusów. Zdecydowanie nie jest to pozycja wybitna, ale jeśli trafi się możliwość przeczytania jej, to nawet z czystej ciekawości można sięgnąć. Pomysł jest dość oryginalny, a wykonanie da się przeżyć. Jeśli ktoś jest zdeterminowany, by przeczytać, to nie odradzam. A jeśli nie jest – to nie zalecam.

 


 

Podsumowując powyższe mikro-recenzje, można dość do prostego wniosku –  książki Kinga wydane nakładem fanowskim to tak naprawdę nic specjalnego. Ciekawostki dla fanów, którzy chcieliby poznać pisarskie początki Mistrza Grozy, ale nic więcej. Jeśli ktoś chciał je sobie sprawić dla niesamowitej fabuły albo ponieważ spodziewał się jakichś wielkich fajerwerków, to zdecydowanie się zawiedzie.

Tak więc, odpowiadając na pytanie z początku artykułu – nie, nie opłaca się walczyć o te książki. Można spróbować zdobyć je w jakimś konkursie (tak jak to, nawiasem mówiąc, zrobiłam ja), jeśli to nic nie kosztuje, owszem. Można też poszukać ich w Internecie, ponieważ podobno można je tam znaleźć całkowicie za darmo. Takie opcje są całkiem okej – nawet jeśli wasze wrażenia po przeczytaniu okażą się podobne do moich, to przynajmniej nie będziecie stratni.

Zobacz również: Kupiłem PlayStation 5, a Sony dalej chce moich pieniędzy – czyli przemyślenia po roku z konsolą

Ale, broń was Boże, nie dajcie się nabrać na aukcje za kosmiczne sumy na żadnym OLX, Vinted czy innym Allegro. Już nawet pomijając fakt, że nie warto – cholera, to jest zwyczajnie niesprawiedliwe wobec autorów tego tłumaczenia. Ci ludzie działali całkowicie pro publico bono. I jedyne, o co prosili w zamian, to to, aby nie sprzedawać ich prac, bo i tak można dostać je za darmo lub za cenę wydruku. A co zrobiła część niedzielnych łowców okazji? Kompletnie to olała i bez ustanku opycha te książki za nieadekwatnie grubą kasę, oczywiście. Coś takiego jest absolutnie karygodne. Wiem, że nie mogę od nikogo niczego wymagać, ale proszę – nie wspierajcie takich procederów, drodzy czytelnicy. Nie dajcie im zarobić. Jeśli zależy Wam na fizycznej kopii, to lepiej już wydrukować to sobie samemu z pliku pdf, który można dostać całkowicie legalnie nawet i od samych tłumaczy.

Patrycja Grylicka

Fanka Far Cry 5 oraz książek Stephena Kinga. Zna się na wszystkim po trochu i na niczym konkretnie, ale robi, co może, żeby w końcu to zmienić i się trochę ustatkować.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze