Wyszedłem z sali kinowej w dość dużym pędzie. Wszyscy inni rozmawiali ze sobą o filmie, co się podobało, co nieszczególnie. Ja za to pędziłem przed siebie. W głowie miałem wiele myśli, które chciałem czym prędzej wyrzucić, ale musiałem szybko opuścić przybytek. Dlaczego? Po pierwsze, by napisać tę recenzję oczywiście. A po drugie, gdyż płakałem. Płakałem jak małe dziecko. I o to chyba chodziło reżyserowi C’mon C’mon.
Początkowo nie spodziewałem się po tworze Mike’a Millsa niczego więcej, prócz typowego szczucia emocjami pod nagrody. I żeby była jasność, nie ma w tym nic złego. Muszę przyznać, że osobiście jestem wręcz takowych wielkim fanem. Wchodząc do kina, nie wiedziałem o filmie absolutnie nic. Bez żadnego nastawienia i mniej więcej spodziewając się tego, co zaraz zobaczę, zasiadłem w fotelu. Z perspektywy czasu brak informacji o najnowszej produkcji studia A24 był strzałem w dziesiątkę. Ale dlatego, ponieważ żaden opis, czy trailer nie oddałby tego arcydzieła w żadnym stopniu. Bo C’mon C’mon to ewenement kinematograficzny.
Zobacz również: Kingsman: Pierwsza Misja — recenzja filmu. Ra,ra…ratunku
Film opowiada historię Johnny’ego, którego gra Joaquin Phoenix. Prowadzi on reportaż radiowy z dziećmi, jeżdżąc po Stanach Zjednoczonych i zadając im pytania. Dotyczą one głównie tego jak widzą swoją przyszłość, dlaczego postrzegają świat tak, a nie inaczej, jakie są i jakie chcą być.
Jego praca zostaje jednak zakłócona. Dzwoniąc do siostry, dowiaduje się, że kobieta musi jechać z pomocą do męża, z którym się rozstaje. Nie ma jednak z kim zostawić swojego synka, Jessiego. Mężczyzna oferuje jej pomoc i postanawia zaopiekować się dziewięciolatkiem. Staje się to początkiem rozwijającej się więzi, którą widzowi przyjdzie oglądać na ekranie.
Zobacz również: Licorice Pizza — recenzja filmu. To były piękne dni
C’mon C’mon to przede wszystkim jedno z najszczerszych doznań, jakie przyjdzie widzowi kiedykolwiek podziwiać. Wszystko to jest zasługą świetnego scenariusza, wspaniałej gry aktorskiej i… prostoty. Ta produkcja jest tak nieskrępowanie szczera w tym co robi, że wręcz tym urzeka.
Każdy żart jest idealnie wkomponowany w narrację, jak i jednocześnie ma w sobie coś gorzkiego i prawdziwego. Sytuacje w filmie przedstawione zdarzyły się nie raz jednemu rodzicowi, nie mówiąc już o nas wszystkich, gdy jeszcze byliśmy dziećmi. Film w wielu miejscach jest przyjemnie niezręczny, prawdziwy, czuły, a czasem potrafi dać w kość. Choć i tak wszelkie te superlatywy scenariuszowe bledną przy ukazaniu dziecka jako jednostki społecznej.
Główne skrzypce gra tutaj postać Jessiego. Co prawda jesteśmy świadkami wielu szczerych wypowiedzi innych dzieci, które są dobitnym dowodem na to, że ludzie młodzi rozumieją więcej, niż dorosłym się zdaje (co dla wielu być może jest oczywistością). Ale to właśnie jeden z głównych bohaterów naprawdę dobitnie oddaje dziecięcą niewinność, mądrość, upór, ekscentryczność i prawdę. C’mon C’mon to laurka dla okresu lat cielęcych. Ich wiwisekcja, charakterystyka i hołd w jednym. Trudno o tak szczery i prosty obraz dziecięcego umysłu w kinie.
Zobacz również: Nie patrz w górę — recenzja filmu. Śmiałam się przez łzy…
Warto też pochylić się nad wspomnianym elementem rodzicielskim, który jest niejako odbiciem do wątku dzieciństwa. Oddanie na ekranie dociekliwych pytań ze strony Jesse’iego oraz odpowiedzi dorosłych tak, by nie wyszło to sztucznie, z jednoczesnym zachowaniem pierwiastka zakłopotania i dystansu to nie lada sztuka. Mike’owi Millsowi się to jednak udało.
Johnny zostaje wrzucony w niecodzienną sytuację. Prawie nie zna swojego siostrzeńca. Sam też nie ma i nigdy nie miał dzieci. Dlatego też musi wręcz naprędce nauczyć się roli ojca. Odpowiada pół żartem na krępujące pytania Jessiego, służy mu radą, bawi się z nim, czyta bajki, troszczy się. W trybie przyspieszonym doświadcza również buntu, smutków, rodzicielskiego zmęczenia i bezgranicznej miłości. W trakcie podróży mężczyzna nie zdobywa tylko i wyłącznie przybranego syna, ale i przyjaciela.
Relacja Johnny’ego i Jessiego to magnetyzujący miszmasz wielu emocji. Widz, oglądając tę dwójkę razem na ekranie, chce więcej, wczuwa się. Przeżywa razem z nimi pokłosie rodzinnego dramatu, który rozgrywa się gdzieś w tle. C’mon C’mon to film napisany wybitnie dobrze. Każdy wątek ma tu znaczenie, historia ta inspiruje, pociąga, wzrusza, śmieszy i czyni z umysłu emocjonalną papkę.
Zobacz również: Matrix Zmartwychwstania — recenzja filmu. Omikron, inflacja, a teraz to
Niewątpliwie prócz scenariusza na owacje na stojąco zasługują również zdjęcia. Każdy kadr jest prosty, a jakże wyśmienity. Jest to prawdziwa uczta dla każdego konesera minimalizmu i estetyki. Czerń i biel idealnie tłumią wszelkie niepotrzebne barwy, które tylko odwracałyby uwagę na emocje.
Jednak nawet pomimo ograniczonej palety kolorów, zdjęcia są wykonane po mistrzowsku. Miejscami widz ma wręcz przeczucie, że sam jest jak dziecko, które obserwuje z dystansu kłótnie rodziny, rozmowy przez telefon, słuchając czegoś, czego być może w tym wieku nie powinno, a co doskonale rozumie. Podziwiamy każdą zmarszczkę, każdy najmniejszy grymas, każde niewinne spojrzenie. Obraz idealnie oddaje emocje, dopełniając się wzajemnie ze scenariuszem, którego podstawa podobnie do filmu, prezentuje wiele odcieni szarości.
Cienie idealnie współgrają ze światłem. Ilekroć przenosimy się do innego miejsca w USA, jesteśmy świadkami zmian. I czuć je szczególnie z powodu genialnych kadrów, wyciskających indywidualny charakter każdego z miejsc.
Zobacz również: Spider-Man: No Way Home — Recenzja filmu. Co znaczy być Spider-Manem?
Reżyser wspaniale oddał wykonywanie codziennych czynności, takich jak rozmowa przez telefon, SMS-owanie, bądź zmywanie naczyń. Podczas tego pierwszego, czy też gdy przychodzi nam słuchać dłuższych monologów, nie traci się czasu na pokazywanie zbędnych rzeczy. W tym czasie przed oczami widza stają retrospekcje, które genialnie opisują tło fabularne, tłumaczą pewne wątki, z jednoczesną oszczędnością, by to sam odbiorca interpretował zdarzenia na kanwie własnych doświadczeń.
SMS-y to bardzo ważna część tego filmu. Jest to jedna z dwóch głównych form komunikacji pomiędzy Johnnym, a jego siostrą. Sztampowe pokazywanie ekranu telefonu zastąpiono tu prostym zabiegiem, jakim są napisy u dołu ekranu. Tym samym widz wie wszystko, co powinien, a fabuła może toczyć się znów swoim niepospiesznym i przyjemnym tempem.
Zobacz również: Czarna Wdowa — recenzja filmu [DVD]. Boska Florence
Ścieżka dźwiękowa w doskonały sposób nadaje powolny ton całej produkcji. Spokojne, ciche ambienty wspaniale podkreślają sceny, gdzie nie dzieje się nic, prócz rozwijającej się relacji dwójki bohaterów. Gdy robi się zabawnie, usłyszymy to, gdy ma być dramatycznie, a widz ma poczuć strach i współczucie, na pewno zauważy zmieniający się nastrój muzyczny.
W gruncie rzeczy muzyka miała tu za zadanie współtowarzyszyć nie tyle widzowi, ile samym wydarzeniom. Oddawać emocje wszystkich bohaterów, nawet tych, którzy pojawili się tylko po to, by udowodnić siłę młodego pokolenia. Bo gdy widz ni z tego, ni z owego poczuje nagle nadzieję, słuchając odpowiedzi dzieci, to swoją rolę ma w tym też właśnie kapitalna ścieżka dźwiękowa.
Zobacz również: Dwunastodniowa opowieść o potworze, który umarł w dniu ósmym – recenzja filmu. Pandemiczna ucieczka do świata japońskich monster movies
Prawdziwą wisienką na torcie pozostaje jednak gra aktorska. Nawet pomimo tak wybitnego scenariusza, zdjęć i muzyki, film nie byłby tak świetną produkcją bez wspaniałych odtwórców ról.
Gaby Hoffmann jako Viv, siostra Johnny’ego, cudnie poradziła sobie z rolą matki, która jednocześnie tęskni za synem, ale i ma dużo spraw prywatnych na głowie, o których Jesse’iemu powiedzieć nie może, gdyż złamałaby mu tym samym serce. Genialnie oddała zmęczenie życiem oraz przytłoczenie własną sytuacją, z jednoczesnymi elementami przełamania dramatu.
Joaquin Phoenix to już aktor legenda. Jego niesamowity talent dalej zadziwia i aż strach pomyśleć, co ten człowiek ma jeszcze w zanadrzu. Fantastycznie oddaje przede wszystkim zakłopotanie Johnny’ego o i jego brak kompetencji w rodzicielstwie. W swojej roli wypada nawet bardziej niż przekonująco. Zmęczenie na jego twarzy, zmarszczki, gdy ewidentnie jego postać nie wie, co ma powiedzieć. Phoenix to aktorska bestia…
Ale nie jest on paradoksalnie najlepszym aktorem w tym filmie. Bo to, jak szczerze i bezbłędnie wypadł Woody Norman jako Jesse, jest niepojęte. Czasami miałem wrażenie, że jest wręcz zbyt szczery, tak jakby wokół nie było kamer, jakby wcale nie miał scenariusza. Jego dziecięca niewinność połączona z ekscentryczną naturą chłopaka była powodem moich łez w kinie. Jest on najlepszą częścią całego filmu. Chemia pomiędzy nim a Phoenixem była tak prawdziwa i dobrze zagrana, że gdyby puścić C’mon C’mon osobie nieznającej kina w żadnym stopniu, zapewne pomyślałaby, że to dokument.
Zobacz również: King Richard: Zwycięska rodzina — recenzja filmu. Piłka po stronie Akademii
C’mon C’mon to film prosty, acz w swej prostocie genialny. Ewidentnie należy mu się Oscar i to nie jeden. Dawno nie byłem tak emocjonalnie roztrzepany. Z jednej strony chcę więcej, chcę jeszcze raz. A z drugiej nie wiem, czy będę w stanie przeżyć znów ten bagaż prawdziwego dramatu. Zdecydowanie jedna z najlepszych produkcji roku, mimo że ten dopiero co się zaczął.
Według innych redaktorów...
Krzysztof Wdowik
27 marca 2022Patrzę – studio A24. Patrzę – Joaquin Phoenix. Patrzę – Hirszu dał dychę i się popłakał. O kurde bela, ale to musi być dobry film! Heh… Otóż nie. C’mon C’mon jest niczym innym, jak jednym, wielkim, moralizatorskim bełkotem. I do tego nudnym. Wincyj banałów, wincyj przekazów, WINCYJ ŚLEPEJ WIARY W DOBRO! Nie polecam.
5