Lucy i Desi to film, do którego kompletnie nie chciało mi się siadać. Zniechęciła mnie obsada, zniechęcił opis, zniechęciły oceny. Nic mnie do niego nie ciągnęło. Ale, hej, skoro J.K. Simmons dostał nominację do Oscara, to musiałem się przekonać na własne oczy, czy jeden z moich ulubionych aktorów ma jakieś szanse na zdobycie drugiej statuetki.
Po seansie mogę już stwierdzić, że szanse ma raczej zerowe… Ale, ale! Co ważniejsze – Lucy i Desi (w oryginale Being the Ricardos) okazali się filmem, który – ku memu zaskoczeniu – niesamowicie mnie wciągnął. Kolejny, wspaniały przykład na to, iż aby mieć pewność, że dany film trafi lub nie trafi w twe gusta, należy go obejrzeć, a nie kierować się oceną czy komentarzami i recenzjami. No, chyba, że mowa o produkcjach Vegi…
Zobacz również: CODA – recenzja filmu. Dobry, dobry, ale żeby od razu nominacja do Oscara…?
Being the Ricardos to film biograficzny w reżyserii Aarona Sorkina, skupiający się na osobach Lucille Ball i Desi Arnaza, gwiazd drugiego w historii sitcomu telewizyjnego – I Love Lucy. Akcja ma miejsce podczas feralnego tygodnia w 1953 roku, kiedy przyszłość zarówno serialu, kariery jego głównych bohaterów jak i małżeństwa Ball i Arnaza staje pod ogromnym znakiem zapytania.
Jak to bywa w filmach biograficznych, wydarzenia przedstawione w Lucy i Desi zostały trochę podkręcone. Przy bliższym zapoznaniu się z oryginalną historią, nie jest to jednak tak obrazoburcze jak w przypadku chociażby Bohemian Rhapsody, będącym aktem samogwałtu wyjątkowo nie Bryana Singera, a Briana Maya i Rogera Taylora. Tak, kumulacja wydarzeń przedstawionych w Lucy i Desi nie miała miejsca podczas jednego tygodnia, a na przestrzeni kilku lat. Zabieg ten traktuję jednak w dobrych intencjach, nie – jak w przypadku produkcji o Queen – egoistycznych.
Zobacz również: Psie Pazury – recenzja filmu. Braci czasem się traci
Feralny tydzień, na którym skupia się akcja filmu, obejmuje kilka ważnych wydarzeń z życia małżeństwa aktorów. Druga ciąża Lucille, skutki tak zwanej czerwonej paniki oraz artykuł, podważający wierność Arnaza. W rzeczywistości, sytuacje te miały miejsce na przestrzeni trzech lat – odpowiednio w 1952 roku, 1953 roku oraz 1955 roku. Wydaje mi się jednak, że poza samym, typowym dla kina biograficznego podkręceniem dramaturgii, Sorkin zrobił to z dwóch innych, piekielnie ważnych dla filmowego twórcy powodów.
Po pierwsze – ukazuje to znacznie szerszy obraz tytułowych bohaterów. Możemy nieco bliżej poznać zarówno Lucille jak i Desa, a uwierzcie mi – jest co poznawać. To jedne z barwniejszych i ważniejszych postaci telewizji ubiegłego wieku, które zapisały się w historii dzięki serialowi I Love Lucy dużymi zgłoskami. Podoba mi się staranne i przemyślane przedstawienie ich charakterów, osobowości czy sposobów myślenia, właśnie przez pryzmat wspomnianych wydarzeń. Spora w tym zasługa również aktorów, wcielających się w główne role – Nicole Kidman oraz Javiera Bardema. Lucy i Desi otrzymał trzy nominacje do Oscara, właśnie w kategoriach aktorskich. Patrząc na obecny stan sezonu nagrodowego, jedyną realną statuetką dla filmu może zwyciężyć Kidman, która zdobyła już Złoty Glob. Ale wygląda na to, że wzorcem ubiegłego roku, tak i w tym kategoria Najlepsza Aktorka Pierwszoplanowa będzie bardzo, bardzo wyrównana.
Zobacz również: Zaułek koszmarów – recenzja filmu. Renowacja zapomnianej uliczki
Po drugie – wydźwięk. Niestety nie poznałem Sorkina na tyle, by móc uchodzić za znawcę jego twórczości. Nie ulega jednak wątpliwości, że jest genialnym scenarzystą i patrząc czy to na Newsroom, na Studio 60 czy Lucy i Desi, lubi odsłaniać kulisy programów czy w ogóle Hollywoodu. I zastanawiam się, czy w swojej najnowszej produkcji chciał przekazać jakąś wiadomość. Pierwsze, co nasunęło mi się na myśl w mojej przesiąkniętej polityką głowie, było być może pokazanie, że to nic złego przynależeć do komunistów? Wiecie, takie podejrzenia totalnie z dupy, które zresztą szybko zostały rozwiązane przez samą Lucy jak i poglądy Desiego na ten temat.
Zobacz również: YouTube usuwa łapki w dół, Hollywood świętuje, a my witamy 1984 rok
Nie, ja oglądając Lucy i Desi miałem nieodparte wrażenie, że mimo upływu 70 lat od wydarzeń w filmie, Hollywood nie zmieniło się aż tak bardzo, jak się mogłoby wydawać. Wtedy cancelowali za sympatyzowanie z komunistami – dziś za sympatyzowanie z Trumpem i partią republikańską. Tabloidy, żerujące na życiu prywatnym gwiazd wciąż żerują, z tym dodatkiem, że dziś sami celebryci widzą potencjał zarobkowy w sprzedaży swojej prywatności. I jedyne, co wydaje się uległo jakiejś zmianie, to tematy tabu. Jednym z głównych wątków najnowszej produkcji Amazon Prime jest ciąża bohaterki i jej wpływ na dalszy ciąg serialu. Zarówno Arnaz jak i Ball walczą o to, by serialowa Lucy zaszła w ciążę, ot – prosto z mostu, bez bawienia się perspektywą kamery, która miałaby ukryć rosnący brzuch aktorki. Rozśmieszyło mnie niemiłosiernie oburzenie wszelkich prezesów CBS, zniesmaczonych myślą, iż w telewizji ktoś mógłby zobaczyć ciężarną kobietę czy usłyszeć słowo ciąża.
Widząc tę scenę, a z drugiej strony i patrząc na to, jakie standardy w tym zakresie panują dzisiaj, ciężko się nie uśmiechnąć pod nosem. Tak jak 70 lat temu panowała jedna skrajność, tak w 2022 roku co raz śmielej poczyna sobie druga skrajność. Being the Ricardos tak więc stanowią również portret starego Hollywoodu, wcale nie różniącego się w tak dużym stopniu od tego dzisiejszego.
Nie zgadzam się z zarzutami, że jest to film nieciekawy czy źle wyreżyserowany. To naprawdę interesująca historia niezwykłego duetu, zdradzająca kulisy nie tylko serialu I Love Lucy, ale także poniekąd starego Hollywoodu. Ja zostałem wciągnięty i ani przez minutę seans mi się nie dłużył. Szkoda, że Akademia wyróżniła film jedynie trzema nominacjami, ale cóż zrobić. Dla mnie Lucy i Desi jest zdecydowanie warty uwagi.