The Book of Boba Fett – recenzja serialu. Co tu właściwie nie wyszło?

Jako zagorzały wręcz fan Gwiezdnych Wojen zazwyczaj nie wkładałem zbyt dużego wysiłku w ocenianie dzieł Lucasfilmu. Albo to było dobre, albo złe. Bywało też złe mimo dobrych chęci. Jednak nie sądziłem, że ocenianie TAKIEJ produkcji jak The Book of Boba Fett sprawi mi tyle kłopotu. W czym tkwi problem? Otóż postaram się poniżej rozłożyć go na części pierwsze.

Boba Fett, czyli kultowy wręcz twardziel w tej części galaktyki doczekał się wreszcie solowej produkcji – The Book of Boba Fett. Sporo było do tego podchodów i różne miały być tego formy. Miał być film, miała być gra jak się niedawno okazało, a wszystkie plany spełzły na niczym. Jednak ostatecznie skończyło się na wspomnianym serialu, którego akcja dzieje się po szóstej części serii, czyli Powrocie Jedi. Postać słynnego łowcy nagród, który zgodnie z kanonem został połknięty przez Sarlaaca na środku pustyni Tatooine i tam uśmiercony, została prawie rok temu wskrzeszona za sprawą serialu The Mandalorian.

Zobacz również: Star Wars: 1313 – wyciekł gameplay anulowanej gry

Cudne serialowe dzieło Disneya w swoim drugim sezonie pokazało Bobę Fetta – delikatnie mówiąc – po przejściach. Mówiąc jeszcze delikatniej, gość (mimo swojego wyglądu), skradł cały odcinek prezentując w pięknym stylu eliminację oddziałów szturmowców Imperium. Słynna scena jak Boba masakruje białych żołnierzy sprawiła, że każdy widz zapragnął więcej. Pragnienie to zostało zaspokojone bardzo szybko, bo 2 odcinki później zapowiedziany został solowy serial pod tytułem The Book of Boba Fett.

 

Nieco ponad pół roku od zapowiedzi, otrzymaliśmy wyczekiwany pierwszy odcinek Księgi. I szczerze powiedziawszy, było baaardzo dobrze. Był świetny klimat, ciekawie zrealizowane retrospekcje, widz mógł wniknąć niejako w umysł Boby. Była cudowna wręcz ścieżka dźwiękowa, która spokojnie mogła konkurować z tą Mandaloriańską. Ludwig Gorranson zrobił taką robotę, że aż szkoda słów. Odcinek zawierał nawet odrobinę akcji. I przede wszystkim na pierwszy rzut oka zdawało się, że dostaliśmy to, czego chcieliśmy. Pełnokrwistego twardziela jakiego znaliśmy, tym razem w roli następcy Jabby. Król gangsterskiego podziemia to wysoka poprzeczka. Pilotażowy odcinek był tak dobry – czy coś poszło w złym kierunku? Otóż, kur*a, w bardzo złym. Ale o ty za chwilę.

Zobacz również: Krzyk – recenzja filmu. No trochę późno ta recenzja, ale kto mi zabroni?

Spędziłbym niejeden weekend rozczłonkowując każdy odcinek scena po scenie, wada po wadzie i tak dalej. Ale szkoda czasu. Bo mimo świetnego wprowadzenia serial jest straszliwie nierówny. Przypomnijmy sobie co nam było obiecywane i co zapowiadał zwiastun. Boba Fett powraca na Tatooine, gdzie zajmuje pozycję swojego dawnego mocodawcy i bierze się za podporządkowywanie sobie gangsterskiego półświatka. Nie do końca wiem co się stało po drodze, bo jak dla mnie wspomniany wątek oferował materiał na parę sezonów. Zwłaszcza dla ludzi, którzy znają i lubią Star Warsy, ale poza kanoniczne filmy za bardzo nie wychodzą. Jeszcze większą gratkę mieliby fani komiksów i książek. Dlaczego więc tak ciekawie zapowiadająca się historia została w ciągu chwili zrównana z Ziemią?

Walk o podziemie, gangsterskich rozgrywek w stylu gwiezdnowojennym było możliwie jak najmniej. Akcji w większości odcinków nie było wcale, choć nie jest ona tutaj kluczowa czy najważniejsza. Ale jednak taki badass jak Boba Fett zasługiwałby na kilka(naście) takich momentów więcej. W końcu to łowca nagród, człowiek bardzo niebezpieczny, dlaczego więc jego potencjał nie został w odpowiedni sposób wykorzystany. Nie mówię tu o tym, że w co drugiej scenie miał ładować do wszystkich z blastera czy wykopywać rywalom zęby. Mówię po prostu, że główny bohater biorący czynny udział w akcji w jedynie w pierwszym i ostatnim odcinku to zmarnowanie jego potencjału. Wyglądało na to, że jak trzeba było pokazać pazur, to zadanie padało na Fennec Shand lub jeszcze innego ktosia, o którym później.

Zobacz również: Eskadra Alfabet – Recenzja książki. Szarości ogrom

The Book of Boba Fett

Brak scen akcji z udziałem Boby, to jednak małe piwo. Gorsze jest to, co z bohaterem stało się w pozostałych momentach. Nie wiem co się stało pomiędzy pierwszym odcinkiem a ostatnim, ale miałem wrażenie, że Fetta ktoś – mówiąc dobitnie – wykastrował. Bohater w kolejnych epizodach stracił całą ikrę, nie był charyzmatycznym samcem alfa, którego znaliśmy i widzieliśmy jeszcze chwilę temu. Boba nie radzi sobie z gangsterowaniem, zbyt często spogląda na swoją wspólniczkę przy podejmowaniu ważnych decyzji, nie pokazuje kto tu rządzi gdy przychodzi na to pora. Aż przykro się na to patrzy.

Protagonista sprawia wrażenie, że przewodzenie podziemiem powinien zostawić starszym kolegom, a sam osiąść na przytulnej farmie i hodować banty. Pytanie, dlaczego jego postać została tak spłycona zadawałem sobie średnio co 2 minuty. Najlepiej skwitował to debiutujący w aktorskiej wersji słynny antagonista, mówiąc do Fetta: Na starość zrobiłeś się strasznie miękki. Jedna postać krótko i trafnie zrecenzowała drugą. A gdy Boba odpowiada: Wszystkich nas to czeka, na usta ciśnie się oczywiste stwierdzenie: Nie, nie wszystkich.

Zobacz również: Śmierć na Nilu – recenzja filmu. Czy w malowniczej ekranizacji czuć ducha Christie?

Problem z protagonistą choć wydaje się kluczowym problemem, niestety takim nie jest. Bo im dalej w las tym gorzej. Niektóre seriale Disneya mają tę smutną cechę, że nie zawsze wiedzą do czego zmierzają. Po świetnym wprowadzeniu główny wątek się rozmywa, nie do końca wiadomo jak historię poprowadzić, jakie wątki wrzucić i niestety pod koniec gonią, bo przecież w finale muszą być fajerwerki. Co z tego, że przeciętny widz przespał środkową część seansu. W powyższą tendencję wpisał się również serial The Book of Boba Fett. Jak wspomniałem, zapowiadana historia mogła być pociągnięta w kilka serii, a tymczasem w ciągu jednej dość krótkiej, nie otrzymaliśmy prawie niczego. W ciągu tych siedmiu odcinków działo się mało i jak się już działo to ani to było wciągające, ani nie wpisywało się w konwencję Gwiezdnych Wojen. Mało było nawet Boby w samym Bobie.

The Book of Boba Fett
Boba Fett i Din Djarin

O powyższej nicości w połowie uświadomili sobie chyba sami twórcy, bo do historii mającej skupiać się stricte na Boba Fetcie, wrzucili jeszcze bardziej kultowego, choć młodszego stażem bohatera. Din Djarin, czyli tytułowy bohater poprzedniego serialu Disneya w piątym odcinku wkracza na plan i kradnie dla siebie całe show. Odcinek z Mando jest najlepszym, co spotkało Księgę Boby Fetta, choć z samym Bobą nie ma nic wspólnego. Totalne odbiegnięcie od historii, skupienie uwagi na wątkach ważnych dla Dina, ale nieistotnych dla Fetta. Także odcinek piąty jest jednocześnie najgorszym co spotkało serial o Boba Fetcie, ponieważ obnażyło jego największą wadę. Otóż historia była tak mało wciągająca, że The Mandalorian musiał rychło ratować sytuację. Wierzcie lub nie, ale później historia rozbiegła się jeszcze bardziej. Wątek walk Boby o władzę gdzieś przepadł, bo w sumie i tak nic się tam nie działo. Lepiej dajmy ludziom powód do jarania się. Czyli małego, zielonego ktosia, ulubieńca Internetu. Nie muszę kończyć, wiecie o kogo chodzi.

Zobacz również: The Book of Boba Fett a powroty znanych postaci – ukłon w stronę fanów czy żerowanie na nostalgii?

Powiem wprost dlaczego mam tak mieszane uczucia i trudność w ocenianiu serialu. Wszystko o czym piszę skupia się na wadach. A jednak mimo całych tych wad ja w wielu momentach bawiłem się całkiem dobrze. Mimo, że Księga Boby Fetta była bardziej Księgą Gwiezdnych Wojen, bo twórcy wrzucili tam tyle ile mogli, wprost napchali tak dużo, żeby fani Star Warsów mogli się udławić. Powrót kultowych postaci wyszedł świetnie, fajnie wiedzieć co się dzieje u innych niż u Boby, ale ten serial to nie miejsce na to. Mimo, że patrzenie na Grogu, Mando, Luke’a, czy Ahsokę wywołuje uśmiech i nostalgię, jest żerowaniem na miłości do Gwiezdnych Wojen. Jako fan starający się rzetelnie ocenić nowy serial nie godzę się na to.

The Book of Boba Fett to serial, który daje masę frajdy. Starania twórców, by nawrzucać jak najwięcej Gwiezdnych Wojen do Gwiezdnych Wojen na pewno będzie docenione przez wielu fanów. Jednak obiektywnie patrząc na produkcję jako na solową opowieść o słynnym Boba Fetcie to muszę przyznać, że to nie pykło. Niestety czekanie się nie opłaciło. Mimo boskiej wręcz rozpierduchy w finale sezonu i ogromu akcji, ostatni epizod nie nadrobił straconego czasu. A licznie powracające postaci zamiast naprawiać, psuły tę opowieść.

Plusy

  • Iście gwiezdnowojenny klimat
  • Gościnne występy i powroty kultowych postaci...
  • Wybuchowy finał sezonu

Ocena

5.5 / 10

Minusy

  • Fabuła kompletnie rozwiana i momentami pusta
  • ... kradnące show dla siebie
  • Protagonista bez charakteru
Czarek Szyma

#geek z krwii i kości. Miłośnik filmów, seriali i komiksów. Odwieczny fan Star Wars w każdej formie, na drugim miejscu Marvela i DC Comics. Recenzent i newsman. Poza tym pasjonat wszelakich sztuk walki, co zapoczątkowało oglądanie akcyjniaków w hurtowej ilości. O filmach i serialach hobbystycznie piszę od kilku lat. Ulubione gatunki to (oczywiście) akcja, fantasy, sci-fi, kryminał, nie pogardzę dobrą komedią czy dramatem.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze