Co jest nie tak z filmem Doktor Strange w Multiwesum Obłędu?

Na seans najnowszego filmu z uniwersum Marvela czekałem od bardzo dawna. Pierwsza solowa produkcja z Doktorem Strangem (2016) zrobiła na mnie, swego czasu, ogromne wrażenie. Moją ekscytację potęgował fakt, że Wanda, która bardzo często pojawiała się w materiałach promocyjnych, od zawsze jest jedną z moich ulubionych postaci.


Uwaga! Artykuł zawiera spoilery.


Zresztą, sam koncept multiversum ostatnimi czasy zdobył moje spore zainteresowanie (podsycane takimi produkcjami jak Loki, What if…?, Spider-Man: No Way Home; nie wspominając o oscarowej animacji – Spider-Man: Uniwersum). Co więc mogło pójść nie tak? Na seans sequela Doktor Strange poszedłem wyjątkowo podekscytowany (chyba bardziej niż przed ostatnim filmem z człowiekiem pająkiem), przygotowany na nowe superbohaterskie doznania, a wyszedłem… Zawiedziony.

Mimo wszystko nie mogę powiedzieć, że na seansie bawiłem się jednoznacznie źle, myślę, że nie wliczyłbym go też w poczet mojej osobistej listy najsłabszych dzieł MCU – było „ok”. Horrorowe elementy stanowiły ciekawy powiew świeżości w pełnym akcji świecie superbohaterów, balansowanie na granicy PG-13 było bardzo intrygujące, kilka scen naprawdę robiło wrażenie (Wanda szepcząca do ucha jednego z obrońców Kamar-Taj), a aktorzy spisali się świetnie, ale… Nie wszystko zagrało tak jak powinno. Wydaje mi się, że głównym problemem jest fakt, iż oryginalna wizja Sama Raimiego (która daje o sobie znać w najlepszych i najciekawszych momentach) spotkała się po prostu z kiepskim scenariuszem – pełnym luk, kliszowych rozwiązań i dziwacznych decyzji.

Zobacz również: Doktor Strange w Multiwersum Obłędu – recenzja filmu

Chciałbym omówić kilka kwestii, które, moim zdaniem, z różnych powodów nie do końca się udały w najnowszym filmie MCU. Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy nie uwzględnić tu również CGI, które (szczególnie w niektórych scenach walk) wyglądało dość sztucznie, ale ostatecznie potyczka na nutki, zombie Doktor Strange i design wszystkich potworów pozostawiły dość pozytywne wspomnienia.


Humor


Żarty w produkcjach MCU nigdy mi szczególnie nie przeszkadzały. Mało tego, w mojej marvelowej topce najwyższe miejsca zajmują właśnie te najbogaciej wypełnione komediowymi gagami filmy, takie jak chociażby: Thor: Ragnarok, Strażnicy Galaktyki czy Ant-Man. Tym razem jednak dowcipy w kontynuacji Doktor Strange kompletnie do mnie nie trafiły. Być może dlatego, że typowy humor MCU zupełnie nie pasował mi do tej całej otoczki horroru. Jaki był efekt? Bohaterowie mierzą się z poważną sytuacją, skrzętnie budowane napięcie rośnie z każdą sekundą, niebezpieczeństwo może kryć się dosłownie wszędzie. Nagle Stephen rzuca jakimś kompletnie bezsensownym, niepotrzebnym komentarzem i… Cały czar pryska.

Zobacz również: Ranking filmów Marvel Cinematic Universe

Doktor Strange


Główni protagoniści


Aktorsko nie mam się do czego przyczepić. Benedict Cumberbatch jako Doktor Strange pojawia się naprawdę w dużych ilościach i jak zawsze świetnie radzi sobie ze swoją rolą (albo raczej rolami).  Xochitl Gomez też daje sobie nieźle radę, zważywszy na to, że jest to jej marvelowy debiut. Dużo gorzej jest natomiast, jeśli chodzi o to, jak te postaci zostały napisane. W kwestii tytułowego bohatera – jeśli mam być zupełnie szczery, to bardziej emocjonalny wydźwięk miał poświęcony mu odcinek What if…?. Tam naprawdę byłem w stanie odczuć tragedię bohatera, zrozumieć jego rozterki i niebezpieczeństwa, które wiążą się z pełnioną przez niego rolą. Serialowy Strange był wyjątkowo potężny, uparty, zagubiony, ostatecznie wręcz obłąkany. W filmie widać, że próbowano skupić się na charakterze, psychice i tragizmie tej postaci, ale nie do końca wyszło to tak jak powinno. Pełnometrażowa produkcja ukazała jedynie odrobinę tego co był wstanie przekazać krótki odcinek animowanej serii.

Dodatkowo cały czas mam wrażenie, że Doktor Strange w MCU usilnie kreowany jest na takiego Tony’ego Starka 2.0 – pomaga Spider-Manowi, próbując pełnić przez chwilę rolę mentora, ma zabawną relację ze swoim „współpracownikiem” (Happy i Wong), problemy miłosne, jest inteligentny, ale też momentami arogancki i rzuca uszczypliwymi żarcikami. W Infinity War różnica między Iron Manem a Strangem była dość widocznie zarysowana, teraz natomiast się zaciera.

Zobacz również: Silver Surfer – Czarny. Recenzja komiksu

W ogóle, czy tylko mi wydaje się, że Doktor Strange w tej produkcji jest jakiś taki wyjątkowo nieudolny we wszystkim co robi? Halo, to jest człowiek, który jeszcze niedawno w pojedynkę był w stanie mierzyć się z Thanosem dzierżącym cztery kamienie nieskończoności!

Co się tyczy Ameriki – jest po prostu nijaka. Przez cały czas stara się opanować swoje moce, a ostatecznie udaje jej się to tylko dlatego, że Stephen kazał jej w siebie uwierzyć. It sounds like a lazy writing. Szczerze, bardzo szybko można zapomnieć o jej obecności w filmie. Mam nadzieję, że w przyszłych produkcjach planują dla niej bardziej znaczącą i rozbudowaną rolę.

Zobacz również: Amazing Spider-Man Ścigany. Tom 4 – recenzja komiksu. Udane Łowy Kravena?

Doktor Strange


Wanda


Elizabeth Olsen ponownie wypada znakomicie w swojej roli, co właściwie nie jest większym zaskoczeniem. Wanda jako mroczna wiedźma wychodząca z luster to prawdziwe złoto. Chyba dlatego też tak bardzo boli mnie, że character development tej postaci kompletnie leży.

Motyw z księgą, która opętuje główną antagonistkę to najgorszy argument-wytrych na wszystko co dzieje się w filmie. Bo przecież, Wanda mogła się zmienić jak tylko scenariusz tego będzie wymagał, wszystko można uargumentować działaniem książki. A ja wolałbym rzeczywiście widzieć jak bohaterka zatraca się w szaleństwie i chaosie powodowanymi przez Darkhold, zamiast być postawionym przez faktem dokonanym. Trudno mi przyjąć, że wszystko to wydarzyło się poza ekranem. Poza tym – cała fabuła Doktora Strange’a to dosłownie powtórka z serialu WandaVision (a poza tym kompletne zignorowanie dotychczasowych przemian i rozwoju Wandy). Mamy tu do czynienia z powtórnym schematem – bohaterka jest w żałobie po ukochanym/ukochanych, zatraca się w szaleństwie, które podsycane jest przez magiczną księgę/magiczną istotę, zaczyna krzywdzić ludzi, ale po czasie dostrzega, że zbłądziła i stała się potworem, w finale uświadamia sobie, że nie chce być kimś takim i tylko ona może przerwać zło i naprawić przynajmniej część szkód, ostatecznie rezygnując z wcześniejszej chorobliwej manii odzyskania bliskich. Wanda wciąż jest smutna i wyniszczona, wielu ludzi ucierpiało. Happy End!

Zobacz również: Quo Vadis, MCU?Doktor Strange


Iluminaci


Spotykam się z wieloma opiniami, że było to jedno z lepszych cameo MCU – zrobili co mieli zrobić, dali się zabić Wandzie, pokazując jak potężnym zagrożeniem dla multiwersum się stała i nie skradli przy tym całego show. Ja natomiast czułem się ich występem zwyczajnie zawiedziony. Może problem polegał właśnie na tym, że liczyłem iż nowi bohaterowie będą czymś więcej niż kolejnym marvelowym cameo – staną się pełnoprawnymi postaciami.

Większość z nowych charakterów wprowadzono dosłownie jednym zdaniem, w stylu „patrzcie, to jest bardzo mądry człowiek, ten obok, jak mówi, robi to bardzo głośno, a ten trzeci jeździ na fajnym wózku” (w ogóle ciekawe, nigdy znajomość opowieści rysunkowych nie była znacząca przy oglądaniu filmów Marvela, a w tym przypadku wyobrażam sobie, że dla komiksowych laików te sceny mogły okazać się niezrozumiałe). I co robią te postaci? Siedzą i rozmawiają, pokazując się w dość kiepskim świetle, potem szybciutko dają się zabić i koniec – sprawiają wrażenie postaci nijakich i papierowych (może właśnie dlatego Wanda przechodzi przez nich jak przez papier?).

Zobacz również: Moon Knight – recenzja serialu. Everytime I wake up

Mocy Reeda Richardsa nawet dobrze nie ukazano – przez chwilkę można dostrzec jak się wydłuża, ale bardzo łatwo to przeoczyć kiedy nie zna się postaci. Co się tyczy Black Bolta, to usilne podkreślanie jego niszczycielskiej siły za każdym razem jak tylko pojawia się na ekranie było wyjątkowo męczące i niepotrzebne. Rozumiem, że jego śmierć miała być przez to bardziej karykaturalna ale scena egzekucji Strange’a zupełnie wystarczyła (w ogóle nie wiem czy to kwestia charakteryzacji czy CGI – ale wyglądał przedziwnie, jak bohater wyciągnięty z młodzieżowych filmów superbohaterskich Rodrigueza)…

No i pozostaje Mordo, z którym w tym filmie mam największy problem… W pierwszym Doktorze Strange’u został on przedstawiony jako postać niejednoznaczna – antybohater, który ostatecznie odsuwa się od Stephena, ale ma ku temu powód (!). Nagle Mordo zatraca te odcienie szarości i staje się pełnoprawnym złoczyńcą, mało tego, tak samo zepsutym w każdym wszechświecie wielkiego multiwersum. Dlaczego? W ogóle nasuwa się jeszcze jedno pytanie – czy to już koniec Mordo w MCU? W najnowszym filmie Strange wspomina, że jego były towarzysz próbował go kiedyś zabić… Scenariuszowy błąd czy naprawdę cały konflikt między magami został rozwiązany poza ekranem? Nie wie, czy chcę znać odpowiedź…

Zobacz również: Ranking seriali MCU

Z iluminatami wiąże się jeszcze pewien niedosyt – koncept multiwersum pozwala eksploatować różnych popularnych bohaterów, sprawdzać najdziwniejsze, najbardziej szalone scenariusze bez wpływu na fabułę w głównym wszechświecie. Na tej zasadzie działają komiksy takie jak Deadpool Kills the Marvel Universe, Old Man Logan, czy Marvel Zombies. Mimo wszystko wydaje się, że opowieści rysunkowe bardziej podkreślają znaczenie ukazywanych wydarzeń na świat przedstawiony. Boli mnie trochę jednak fakt, że zapewne nigdy już nie powrócimy na Ziemię 838, nie dowiemy się też co stało się po odejściu Ameriki i Stange’a. A szkoda, bo ten wątek wydaje się być wyjątkowo ciekawy. Czy Wanda rzeczywiście będzie wiodła szczęśliwe życie ze swoimi dziećmi, a może zostanie jakoś osądzona za zabicie Iluminatów? Co dalej zrobi Mordo, jedyny ocalały z tajnego stowarzyszenia? Kto przejmie dziedzictwo głównych suberbohaterów tej Ziemi? Co z dziećmi Reeda i Sue (a może kto inny jest jego żoną)? Pewnie nigdy się nie dowiemy…

Zobacz również: Jak Moon Knight Ellisa korzysta z tego, że jest komiksem?


Avengers i przyjaciele


To jest problem, który zaczyna bardziej dotyczyć filmów Marvela od czasu kiedy uniwersum filmowe tak bardzo się rozrosło. O co chodzi? O to, że  w filmach jest tyle i tylko tyle postaci ile akurat potrzeba. Wydarzenia nie mają żadnego wpływu na innych bohaterów egzystujących w uniwersum. Gdzie są Banner, Captain Marvel i Okoye, dotychczas monitorujący wszystkie ziemskie wydarzenia, kiedy Wanda niszczy Kamar-Taj? Co robi Shang-Chi, który został niedawno zwerbowany przez… Wonga?  Dlaczego Steven nie poprosił o pomoc Bucky’ego, Falcona i Clinta w momencie kiedy okazało się, że głównym złoczyńcą jest Wanda – przecież oni znali ją dużo lepiej? Gdzie podziały się wszystkie komunikatory, które pozwalały na łączenie się z bohaterami przebywającymi na drugim końcu planety, albo nawet w kosmosie? W komiksach takie występy są na porządku dziennym. Wiem, że w filmowym uniwersum problemem może okazać się budżet, ale wystarczy krótko wytłumaczyć nieobecność innych bohaterów (tak jak zrobiono to w Spider-Man: Far From Home czy Avengers: Endgame).


Kilka pytań na koniec


Dlaczego wszystkie magiczne księgi tak łatwo zniszczyć? Czy wystarczy oblać Darkhold kawą żeby przestał działać? Dlaczego wszyscy bohaterowie w tym filmie są tak głupi? Nie zrozumcie mnie źle, mamy cały wachlarz superinteligentnych postaci (nawet najmądrzejszego człowieka na świecie). Nikt tu jednak nie myśli logicznie, nie ważne czy chodzi o Reeda, Strange’a czy Wandę (a nie, przepraszam – ona jest opętana czyli ma prawo)…

Zobacz również: Najlepsze komiksowe ekranizacje według Popkulturowców

A co się tyczy sceny po napisach (nie myślcie, że zapomniałem), była… Całkowicie w porządku, ot sympatyczny gag na koniec filmu.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze