Słuchając najnowszej płyty Beyonce mam nieodparte wrażenie, że Artystka, podobnie jak dobry kumpel jej męża, Kanye West, za cel obrała sobie dogodzenie recenzentom, zapominając o „zwykłym” miłośniku dobrej muzyki.
Dlatego statystyczny recenzent Rolling Stone’a czy innego Pitchforka, jak widać, jest RENAISSANCE zachwycony. Mnie, niestety, album aż tak nie porwał. Podkreślam zawód, bo naprawdę jestem fanem Beyoncé i jej muzyki. Oczywiście, nie można jej świeżej twórczości odmówić tego, że jest genialnie wyprodukowana, tam pod tym względem wszystko się zgadza. Nawet można pokusić się o stwierdzenie, że pod względem realizacyjnym jest to płyta wręcz idealna. Co z tego, jak po prostu wieje nudą. Dla mnie idealnie pasuje tu wyświechtany slogan „przerost formy nad treścią”. Oczywiście, to nie jest tak, że nic tam dla siebie nie znajduję (o tym za chwilę). Po NIEJ spodziewam się dużo więcej.
Zobacz również: Jack White – Entering Heaven Alive – recenzja płyty
Przede wszystkim chciałbym popowych gigantów na miarę Crazy in Love, Single Ladies, Halo czy Run The World. Tu mamy choćby BREAK MY SOUL, promujący całość. Fajny (i pewnie najbardziej „hitowy), nie dorastający jednak do pięt wcześniej wspomnianym. Widać też, że celem było ukazanie Beyoncé w całkowitym centrum, na piedestale. Gości tu jak na lekarstwo i nic oni nie wnoszą (nawet ikona kiczu Grace Jones wypada tu blado). I szkoda, ich większa ilość (i jakość), dodałaby kolorytu. A co zapamiętam? I’M THAT GIRL, ALIEN SUPERSTAR (ten jest poruszający), PLASTIC OF THE SOFA (dużo funky, dużo soulu), VIRGO’S GROOVE (dużo tu się dzieje, ale w tym pozytywnym słowa znaczeniu, on zostaje w głowie) i oczywiście wspomniany już, dyskotekowy BREAK MY SOUL. Tyle. Swoją oceną zaniżyłem średnią, ale nic na to nie poradzę…