Better Call Saul – recenzja 6. sezonu

Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Banał, co? Ale niestety zazwyczaj się sprawdza. Na szczęście tytuł Better Call Saul nigdy do banalnych tytułów nie należał. Dzięki swojej wyjątkowości i oryginalności jest to jeden z lepszych seriali ostatnich lat, dorównujący swojemu poprzednikowi na każdym polu. Szósty sezon dobiegł wczoraj końca, i nieubłagany finał zajrzał nam w oczy. Historia Saula, ale i pozostałych kultowych bohaterów stała się kompletna. Cóż to był za koniec! Proszę o spokój – poniższa recenzja NIE ZAWIERA SPOILERÓW.

Ostatni sezon Better Call Saul rozpoczyna się pełną napięcia sekwencją zamachu na Lalo. Nacho ucieka, ale będąc na nieprzyjaznym terenie jest – jakby to delikatnie ująć – w d*pie. Ścigany przez każdego gangstera oraz bliźniaków Salamanca chwyta się każdej deski ratunku i próbuje wydostać się z Meksyku. Plan B zaserwowany przez Gusa niestety ani trochę mu nie pomaga. Tymczasem Mike ogarnia ochronę Gusa, który szczerze zaniepokojony wydarzeniami w Meksyku, jako jedyny czuje w kościach, że to jeszcze nie koniec. I słusznie, bo jak wiemy Lalo przeżył i jest mocno… poirytowany całą sytuacją. W związku z tym, jego obsesja na punkcie wykasowania z hierarchii „faceta od kurczaków” przybiera na sile. Wprawia to w ruch misterny plan ujawnienia wszystkich sekretów Fringa, skrywanych przed Don Eladio.

Zobacz również: Mecenas She-Hulk, odc. 1-4 – recenzja bezspojlerowa. Zielono mi

Idąc od końca ku początkowi, mamy też tytułowego Saula, który wspólnie z małżonką przygotowuje misterny plan. Parka próbuje zdyskredytować Howarda Hamlina, przez co ugoda z Sandpiper i idąca z nią mamona dojdzie do skutku. Niestety cały wątek został lekko zapomniany lub przygaszony przez wydarzenia dotyczące rywalizacji Fringa i Lalo. Zostawieni zostaliśmy poprzednio z emocjonującą strzelaniną w domu Salamanców. I ten motyw grał pierwsze skrzypce, na niego położony był większy nacisk. Przez to odnalezienie się w sytuacji związanej z parą prawników zajmuje chwilę, dodatkowo ten wątek prowadzony jest spokojniej i niestety…mozolniej. Nie pierwszy raz zresztą.

Better Call Saul

Muszę przyznać, że mimo ciekawych przygód Saula i całej sympatii do tej postaci, niejednokrotnie całe show było z hukiem zawłaszczane przez duet Mike/Gus. Narkotykowy boss i jego prawa ręka to również jeden z tych elementów, które robią ten serial. Bez nich całe uniwersum Breaking Bada nie było by tak ciekawe. Bądź co bądź, to nie jest serial TYLKO o Jimmy’m, zmieniającym się w Saula. To produkcja kolosalnie rozszerzająca cały świat, spinająca stalową klamrą przeszłość, przyszłość, przeplatająca się z bieżącymi dla serii Breaking Bad wydarzeniami. A wspomniany wątek budowania Imperium Fringa – niestety – często był dużo ciekawszy niż historia tytułowego prawnika.

Better Call Saul
Gus Fring i Mike Ehrmantraut/ kadr z serialu „Better Call Saul”

Na całe szczęście, nie licząc pierwszych dwóch odcinków odcinków, ta tendencja nie była obecna w finałowym sezonie. Głównie przez nieubłaganie zbliżający się koniec. Chcieliśmy zobaczyć, co stanie się z Saulem w przeszłości, co stanie się z Genem w przyszłości. No i, do cholery, co się stanie z Kim?! Szczerze powiedziawszy, należę do tej grupy fanów, która o bohaterkę graną przez Reę Seahorn bała się bardziej niż o kogokolwiek w obu serialach jednocześnie. Postać została tak genialnie zagrana przez aktorkę, że sympatia do niej jest praktycznie niezrównana. Jest to jedna z najlepszych kobiecych postaci od wielu, wielu lat. Od dawna nie widziałem tak świetnej, charyzmatycznej, magicznej i porywającej bohaterki. Wierzę, że zapamiętamy ją po tym serialu nawet lepiej niż samego Saula, ponieważ on swoje 5 minut miał już w Breaking Bad. Trzeba przyznać, że jej bohaterka skradła głównemu aktorowi wiele scen.

Zobacz również: Nie! – recenzja filmu. Kino nadal może być oryginalne

Finałowe odcinki pokazują nam, że Bob Odenkirk jest wprost w szczytowej formie. Jego aktorskie umiejętności widać zwłaszcza przy przejściach pomiędzy przeszłością i czarno-białą przyszłością. Przyznam, że ten odwrotny efekt ujmuje mnie od samego początku serialu. Mała wizualnie rzecz a cieszy. Wracając do samego Saula, Odenkirk po raz kolejny pokazuje jak świetnie czuje się w tej roli. Gdyby grał go ktoś inny i chociaż ciut gorzej, cała przemiana głównego bohatera nie byłaby tak przekonująca. Aktor daje finałowy popis właśnie w ostatnim odcinku „Saul Gone”. W trakcie licznych rozmów i negocjacji, widać, kto tu kombinuje najlepiej i kto rozdaje karty na stół. Finał to taki ostatni gambit w wykonaniu Jimmy’ego.

Bob Odenkirk jako Saul Goodman

Patrząc wstecz, mimo pewnych niezmiennych cech charakteru, widzę w postaci ogromny przeskok. Jakbyśmy patrzyli na inną osobę na początku serialu, a w ostatnich scenach finału, gdy to wrodzone kombinatorstwo „Slippy Jimmy’ego” ponownie daje o sobie znać. Mimika, modulacja głosem, gestykulacja. Trzeba powiedzieć otwarcie – aktor stworzył tę postać od zera w Breaking Bad, w prequelu natomiast nadał jej głębi, człowieczeństwa, dzięki czemu czuć do niego jeszcze więcej sympatii. W aktorskim kunszcie wtóruje Odenkirkowi oczywiście wychwalana już wyżej Rea Seehorn, która również pokazuje pełną klasę w każdej scenie, w której się pojawia. Nie mogę zapomnieć o Tony’m Daltonie, wcielającego się w Lalo, który już w poprzednim sezonie wykreował genialnego antagonistę – możliwe, że dużo groźniejszym niż sam Walter. Jego charakterystyczny, pełen przenikliwości uśmieszek dopełnia efektu diabolicznej osobowości.

Zobacz również: Locke & Key, sezon 3 – recenzja serialu. Lockowie vs. demony: ostateczne starcie

Trzeba też przyznać, że nie pamiętam, aby w serialu Better Call Saul którykolwiek bohater wypadł źle, lub rażąco odstawał od reszty. Niezrównani Gus i Mike, genialnie zagrany Lalo Salamanca, a w zasadzie wszyscy Salamancowie, Saul, Kim, Chuck, Howard, Nacho, epizodycznie pojawiający się Hank i Gomez, oraz powracający  w blasku jupiterów Walter i Jesse. Każdy z nich był diabelnie przekonujący. Każdy jeden zdołał wywołać w nas uśmiech, smutek, sympatię, nostalgię. Siła i kunszt serialu leży więc właśnie przede wszystkim w rewelacyjnym aktorstwie.

Wiele z tych postaci będę wspominał długo. Nadmienię, że powyższych bohaterów wymieniłem bez namysłu, czy spoglądania w obsadę. Oni po prostu zapadają w pamięć. Nie wolno zapomnieć, że te epizodyczne występy bohaterów takich jak wspomniani wyżej Hank i Gomey (co prawda w poprzednim sezonie), ale przede wszystkim Hisenberg i Pinkman sprawiają, że łezka w oku się kręci. Wszystko pięknie się ze sobą spina. Jestem wdzięczny twórcom za to, że zdecydowali się na taki ruch, jak przeplatające się historie i powroty ikonicznych bohaterów. Każda taka scena wywołuje napędzany sentymentem uśmiech.

Better Call Saul
Powrót Waltera i Jesse’ego w finale „Better Call Saul”

Ostatni sezon pełen jest emocji i ciągłego napięcia. Nawet sceny, które nie wnoszą za wiele, prowadzone są spokojnie i nic się w nich nie dzieje, trzymają nas przykutych do ekranu z nieodpartym wrażeniem, że zaraz coś się stanie. Dawno nie czułem tak gęstej atmosfery w serialu. Ta właśnie atmosfera jest niemal niepowtarzalna. W każdej scenie otwierającej odcinek czułem styl twórcy. Vincent Gilligan chociaż nie reżyserował wsystkich odcinków to co chwilę czuć jego obecność gdzieś za kulisami. Produkcję nie od dziś uważam za wprost artystyczną właśnie przez ten sposób opowiadania historii. Jednocześnie spokojny i melancholijny a jednocześnie żelaznym uściskiem trzymający widza za gardło w napięciu i oczekiwaniu na to, co będzie dalej.

Zobacz również: Magiczne lata – recenzja książki. Cudowne lata 60.

Muszę się powstrzymać od wielu spoilerów, gdyż po obejrzeniu finałowego odcinka mam ochotę piać w niebo jak cudny był moment ten, tamten, czy jeszcze inny. Ale nie chcę odbierać tej przyjemności komuś, kto jest w trakcie oglądania serialu lub jedynie się za niego zabiera. Wiele scen było pięknych, świetnie nakręconych i zagranych, wręcz ikonicznych. Dzięki nim serial mogę postawić na równi z poprzednikiem. Breaking Bad czerpał siłę z innych elementów, i mimo podobieństw widać odmienność obu produkcji. Better Call Saul nie jest tak dramatyczny i wzruszający jak serial o chemiku-dilerze. Jest łagodniejszy, bardziej melancholijny, ma o wiele więcej elementów humorystycznych. I przyznam szczerze, klimat jest tutaj ciut lepszy.

Finał opowieści o Saulu Goodmanie ogląda się z wypiekami na twarzy i ciężkim oddechem. Warto chociażby dla niego zrobić rewatch Breaking Bada, a potem ponowny, bardzo długi maraton Saula, żeby czerpać przyjemność ze spójności obu historii. Jak wygospodaruję więcej czasu, z pewnością się za to zabiorę.ŚLEDŹ NAS NA IG

Plusy

  • Rewelacyjne aktorstwo, cała obsada stworzyła niepowtarzalnych bohaterów
  • Fabuła pełna emocji i napięcia
  • `Sentymentalne powroty znanych bohaterów

Ocena

10 / 10

Minusy


Według innych redaktorów...

Krzysztof Wdowik
18 sierpnia 2022

Boże, ale to było dobre. Da się zrobić coś z sercem i jakością? Nawet jeśli to prequel? No pewnie, że się da. TOP3 seriale 1.Rodzina Zastępcza 2.Breaking Bad i Better Call Saul 3. Rodzina Soprano

10
Redakcja
17 września 2022

To jest przykład serialu 10/10. Better Call Saul ogląda się jak sztukę – fabuła, rozwój bohaterów, zdjęcia, montaż, symbolika są na poziomie niespotykanym w serialach telewizyjnych. Jedynym problemem jest mała popularność 🙁

10
Czarek Szyma

#geek z krwii i kości. Miłośnik filmów, seriali i komiksów. Odwieczny fan Star Wars w każdej formie, na drugim miejscu Marvela i DC Comics. Recenzent i newsman. Poza tym pasjonat wszelakich sztuk walki, co zapoczątkowało oglądanie akcyjniaków w hurtowej ilości. O filmach i serialach hobbystycznie piszę od kilku lat. Ulubione gatunki to (oczywiście) akcja, fantasy, sci-fi, kryminał, nie pogardzę dobrą komedią czy dramatem.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze