Terminal List – recenzja serialu. Podrasowany remake 'Strzelca’?

Szpiegowskie produkcje z teorią spiskową na głównym planie to obecnie bardzo częsty gatunek, po który sięgają twórcy. Adaptowana fabuła powinna większości zapewnić ułatwione zadanie i przynajmniej umiarkowanie gwarantowany sukces. Nie zawsze jednak solidne podwaliny gwarantują, że serial czy film o takiej tematyce będzie udany. Jak to było w przypadku Listy śmierci od Amazona?

Prime Video poważnie wziął się za ekranizacje. Reacher, mający premierę na początku roku był olbrzymim sukcesem, który przyjął się genialnie wśród widzów. Na bazie tego osiągnięcia streaming zaczął jeszcze mocniej iść w kierunku seriali kryminalno-szpiegowskich. Ich ostatnia produkcja, czyli Terminal List ma podobne elementy, jednak oferuje nam opowieść spiskową o bardziej globalnym zasięgu. Historia skupia się na postaci komandosa SEAL Jamesa Reece’a.

Komandor dowodzi misją ujęcia groźnego terrorysty w Afganistanie. Oddział wpada jednak w zasadzkę i wszyscy poza dwójką żołnierzy ginie. Reece wraca do kraju, gdzie na jaw wychodzą nowe szczegóły dotyczące nie tylko ostatniej misji, ale także całej jego służby w armii USA. Stopniowo odrywany od rzeczywistości James miota się w tym, co jest prawdą, a co fikcją, stworzoną przez ludzi wokół. Okazuje się bowiem, że jego ferelna misja nie zakończyła się niepowodzeniem w wyniku przypadku.

Zobacz również: Samarytanin – recenzja filmu

Długo zabierałem się do skończenia tego serialu. Tak – skończenia. Ponieważ serial jest  bardzo sprawnie rozpoczęty. Początkowa akcja nadaje opowieści tempa. Potem jednak coś zaczęło się rozmywać. Tak bardzo, że musiałem seans podzielić na pół i wrócić do ostatnich 4 odcinków po tygodniu. Kwestie tego, jak bardzo głównemu bohaterowi robi się „wodę z mózgu” i udowadnia, że jest wypalonym szaleńcem zagrało genialnie. Jednak po drugim odcinku ciągłe pokazywanie jak bardzo wspomnienia mieszają mu się z bieżącymi doświadczeniami zaczęło po prostu męczyć. Bohater ciągle przeżywał dawne wydarzenia. Ja oczywiście rozumiem, że twórcy próbowali pokazać jak dużą traumę i dramat przeżywa. Jednak było to bardzo mało wiarygodne. Pozbawione uczuć, dramatyzmu. Zamiast tego tylko odciągało uwagę widza od ważnego i dość skomplikowanego wątku. Co więcej, potrafiło tylko nudzić i niepotrzebnie wybijać z rytmu.

Terminal List
kadr z serialu/ Prime Video

o Ile pierwsze odcinki – nie licząc pilota, który nadaje opowieści tempa – są mozolnie prowadzone, o tyle ostatnie 4 naprawdę sprawnie rozwijają całą historię. Dopiero tam fabuła jest wyprostowana, pewne nowe fakty nieco systematyzują naszą wiedzę i okazuje się o co tak naprawdę chodzi. Tak jest praktycznie do końca, raz zbudowane w 4 epizodzie napięcie pozostaje z nami do praktycznie ostatniej sekwencji. Oceniając finalny efekt, mogę przyznać, że fabuła jest naprawdę ciekawa. Pominąwszy elementy, które na siłę spowalniają bieg wydarzeń. Tradycyjnie oczywiście ostatni plot twist jest mocno przewidywalny. I właśnie dlatego fabułę ocenię jako dobrą, a nie świetną. Chociaż to akurat wada adaptowanego scenariusza, a nie samych twórców serialu. Jednak wciąż wpływa to na odbiór i ogólną ocenę, gdyż nie raz elementy z pierwowzoru były zmieniane na potrzeby ekranizacji.

Zobacz również: The Company Man – recenzja gry. Ładne, śmieszne i płytkie

Terminal List posiada mało typowo szpiegowskich, pełnych napięcia scen. Ta sama ilość tyczy się scen akcji. Te jednak są zrealizowane na bardzo wysokim poziomie. Oglądając je miałem wrażenie, że reżyserzy chcieli wycisnąć realizm do ostatniej kropli. Bo czuć, że nie są to strzelaniny czy gonitwy w stylu Johna Woo, czy współczesnych typowych akcyjniaków. Dzięki temu w scenach akcji nie czuć takiej schematyczności. Główny bohater wciąż jest oczywiście ponadprzeciętny, lepszy od wszystkich, jest co chwila podkreślane, że jest legendą marynarki. Ale to jedyny schemat. Poza tym byłem pod wrażeniem, że twórcom nie zależy na „wybuchowości” i jak największej ilości przeciągających się pojedynków wypełnionych fajerwerkami. Poszli w we względnie przyziemne pokazanie scen akcji. I tutaj duży plus.

W ogóle w kwestii realizmu muszę przyznać, że czasami czuć było za bardzo, że twórcy nie chcą za bardzo „przebajeżyć” i przegiąć, i przez przypadek stworzyć kolejnego Jasona Bourne’a. Kroczą na krawędzi, jednocześnie nie idąc na łatwiznę, chcąc pokazać trochę wartkiej akcji, jednocześnie próbując nie przekroczyć tej założonej przyziemności. Czy im się udało? Raczej tak, chociaż wydaje mi się, że pójście drogą z wymuszanym realizmem to trochę ślepy zaułek.

Zobacz również: Where were you – recenzja serialu. Gdzie są dorośli?

Najgorszym jednak punktem serialu – niestety – jest główny bohater. Jestem pewien, że nie polubicie Jamesa Reeca. Przy całym tym współczuciu komandor wciąż jest typowym wojskowym bucem, a jego wyjątkowe umiejętności są słabo wyeksponowane. Przez to nawet wyjątkowa inteligencja i zabójcze umiejętności nie są w stanie przyćmić całego braku sympatii. W głównej roli nie sprawdził się kompletnie Chris Pratt. Zaznaczę, że aktora bardzo lubię, miał swoje dobre role, i nie wrzucam go do worka z głupawymi występami Marvelowskiego Star Lorda. Jako superżołnierz USA po prostu nie pasował – ani wizualnie, ani aktorsko sobie niestety nie wspiął się na wymagany poziom. Fakt, niektóre sekwencje są dobrze nakręcone, i aktor daje sobie radę. Jednak oceniając całokształt, to ani Chris Pratt jest tak mało przekonujący, jak James Reece jest lubiany.

Chris Pratt jako James Reece

Opowieści o zdradzonych agentach, szpiegach, żołnierzach, komandosach, spiskach i udowadnianiu niewinności mamy na pęczki. To samo się tyczy kina zemsty. Terminal List łączy oba te motywy. A mimo wszystko przez wiekszość czasu miałem wrażenie, że oglądam serialowy przeróbkę filmu Shooter z Markiem Wahlbergiem. Tamten komandos snajper również był zdradzony i pozostawiony sam sobie. Jednak wrzucony został w sam środek intrygi i wykorzystany, po czym musiał udowodnić swoją niewinność, wykorzystując swoje nabyte umiejętności. Bohater grany przez Pratta na dobrą sprawę sam z siebie staje się ścigany po tym, jak tajne siły pchają go na drogę zemsty.

Zobacz również: Grzech śmiertelny – recenzja książki. Ach ci katolicy

Jednak szczerze, pokazanie wyjątkowo dobrze wyszkolonego żołnierza, który musi poradzić sobie w trudnej sytuacji był znacznie, znacznie lepiej sportretowany przez Wahlberga. W serialu Amazona musiałem być przez jakiś czas przekonywany, że Reece to naprawdę zabójczy człowiek o wielu talentach, dobrze było to pokazane dopiero pod koniec historii. A to powinno się czuć bez zbędnego udowadniania. Charyzma głównego aktora, czy raczej jej brak, niestety nie wpłynęła na ten aspekt pozytywnie.

 

The Terminal List

Terminal List to mimo wszystko całkiem niezły serial, chociaż powiem otwarcie, o tej tematyce widziałem lepsze produkcje. Mimo to plasuje się ona na odpowiednim poziomie, a widzowie, chcący mimo wszystko zobaczyć produkcję, nieco spokojniejszą, która nie kipi od śmigających kul, wybuchów i walk na gołe pięści na pewno będą zadowoleni z seansu. Możliwe też, że drugi sezon, o ile powstanie wyniesie ten tytuł na jeszcze wyższy poziom.

Plusy

  • Gęsty, szpiegowski klimat
  • Bardzo dobrze zrealizowane sceny akcji

Ocena

7 / 10

Minusy

  • Słabo dobrany główny aktor. Pratt nie pasuje jako superżołnierz SEALS
  • Nierówno prowadzona fabuła, pełna niepotrzebnych przerywników
Czarek Szyma

#geek z krwii i kości. Miłośnik filmów, seriali i komiksów. Odwieczny fan Star Wars w każdej formie, na drugim miejscu Marvela i DC Comics. Recenzent i newsman. Poza tym pasjonat wszelakich sztuk walki, co zapoczątkowało oglądanie akcyjniaków w hurtowej ilości. O filmach i serialach hobbystycznie piszę od kilku lat. Ulubione gatunki to (oczywiście) akcja, fantasy, sci-fi, kryminał, nie pogardzę dobrą komedią czy dramatem.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze