Blonde – recenzja filmu. Czarno-biały dramat

Przed premierą nowego filmu o postaci Marylin Monroe wiele osób sądziło, że temat przerobiony został już ze wszystkich stron. Że o Marylin wiemy już praktycznie wszystko. Że niewiele więcej można z jej życia wycisnąć. Andrew Dominik postanowił swoim filmem jednak wyjść temu na przeciw. Czy nowa opowieść o słynnej gwiazdce wnosi cokolwiek nowego i wart jest uwagi?

Blonde jest ekranizacją książki Joyce Calor Oates z 2000 roku. To właściwie nie tyle biografia, co fabularyzowany przekrój przez życie słynnej na cały świat ikony kina amerykańskiego. Książka, podobnie jak film, podążała życiem Marylin krok po kroku. Czerpała jednocześnie z faktów, legend i pogłosek, fabularyzowała niektóre elementy życia gwiazdy. O ile jednak w książce pomieszanie faktów i fabularyzacji niektórych elementów było ciekawym zabiegiem, dla niektórych widzów może wprowadzać niepotrzebny zamęt. Zamiast czerpać przyjemność z tego mixu, czujemy dyskomfort spowodowany tym, że te dwa elementy – fikcja i prawda – nie zostały tutaj dobrze spasowane. Po prostu nie nakręcono ich w odpowiedni sposób.

Generalnie sposób filmowania to coś, co jest bolączką całego filmu. Począwszy od przekombinowanych efektów wizualnych, przez dziwne i nieuzasadnione niczym przejścia między różnymi formatami obrazu, do cięć i przeskoków między kolejnymi etapami życia Marylin, nieoddzielonymi żadną puentą. Bez kompletnej znajomości jej historii nawet nie ma co porywać się na seans Blonde. A i z nią nie jest to łatwe kino.

Zobacz również: Johnny – recenzja filmu. Niewypał czy petarda?

To co w filmie przeszkadza jednak najbardziej – bardziej niż pomieszanie montażowe – to pokręcone, wręcz infantylne, a często po prostu niepotrzebne zabiegi wizualne. Łóżko zmieniające się w wodospad, rozmowy z płodem, czy liczne koszmary Marylin mające odzwierciedlić jej psychozę. Podobnie jak ta sama sekwencja zapętlona i puszczona z kilku różnych ujęć, tak jakby reżyser chciał nam powiedzieć: „OGLĄDAJ, ignorancie – TO jest SZTUKA!”. A całość wypada po prostu żałośnie. Wybija z rytmu i męczy widza. Nie można tego nawet przypisać artystycznym aspiracjom, ponieważ nie ma w tym żadnej głębi, czy sensu albo przesłania. A przynajmniej w większości, bo ze 2 albo trzy sekwencje, były udane – nie skreślam całości. Po prostu tych wszystkich „artystycznych” sekwencji było po prostu przesadnie za dużo.

Zobacz również: Zróbmy zemstę – recenzja filmu. Glennergy slaaay!

Cała opowieść, w przeciwieństwie do filmów czy dokumentów traktujących o karierze Normy Jean i jej kontrowersjach, stanowi podróż w głąb jej zniszczonej psychiki. Zszarganej przez używki, media, romanse. Ale przede wszystkim „kompleks tatusia”. Co oczywiście też jest podkreślone na każdym kroku. Do tego dostajemy kompletne uzasadnienie jej depresji, na którą wpłynęły zarówno osobiste jak i zawodowe sprawy. Pokazano też jak wykorzystana była przez chociażby kolejnych partnerów. Seksualna przygoda, własność, wspomnienie dawnej miłości, erotyczna zabawka. Reżyser funduje nam w ten sposób również szybki przegląd jej miłosnego życia.

Główna bohaterka cierpi z powodu braku rodzica, właściwie rodziców, widzimy jak wpłynął na nią brak bliskości i rodzicielskiego wychowania. I trzeba przyznać, że zarówno pokazanie tych kompleksów, oraz tego, jak dużo kosztowała ją cała sława wyszło dobrze. Mimo absolutnego braku sympatii do postaci Marylin, w wielu momentach można poczuć współczucie do jej osoby. Jeżeli pokazanie właśnie takiej drugiej strony medalu było zamysłem twórcy, a zakładam, że tak było, to cel został osiągnięty.

Blonde

Jeżeli miałbym jednak wymienić jeden absolutny atut produkcji to jest nim bezapelacyjnie Ana de Armas. Bynajmniej nie mówię o jej urodzie. Jej gra aktorska w Blonde jest wprost genialna. To prawdopodobnie najlepsza rola w karierze aktorki i jedna z najlepszych inkarnacji postaci Marylin. Rola wręcz przerysowana do bólu, niemal idealnie pasująca do samej Monroe. Widać, jak długo Ana przygotowywała się do roli, jak szlifowała każde wypowiedziane zdanie i gestykulację. Nie wspominając już tak godnego podziwu pozbycia się rodzimego akcentu. Bardziej mówię o tym, że ona przyjęła osobowość granej przez siebie postaci. W każdej scenie, podobnie jak sama Marylin, dosłownie wypruwa sobie flaki, by pokazać światu, jak dobrą jest aktorką. Jej gra reakcje i słowa są tak wyeksponowane, że wszystko pasuje jak ulał do jej bohaterki. To sprawia, że wypada wybitnie autentycznie w swojej roli.

Poza samą grą Any de Armas na uwagę zasługuje również rewelacyjna robota charakteryzacyjna, która zbliżyła ją wyglądem do odgrywanej postaci. Wspomniana charakteryzacja wypada świetnie również u pozostałych aktorów. Natomiast sam klimat lat 50. i 60. jest odwzorowany wprost perfekcyjnie.

Blonde

Film, poza według mnie bardzo udanym pokazaniem psychicznych problemów Normy Jean, w tym kompleksów i zmęczenia występowaniem jako Marylin, stanowi niejako streszczenie jej życia, od dzieciństwa aż po upadek i śmierć. I choć nie chodziło o to, żeby ponownie opowiedzieć znaną ludziom historię gwiazdy, to i tak często ciężko się połapać, w którym momencie historii się znajdujemy, i dokąd to faktycznie zmierza. Wszystko przez marny montaż. Ciągłe cięcia, niezapowiedziane przeskoki czasowe, i wspomniane wcześniej wybijające z torów niepotrzebne efekty.

Zobacz również: Vortex – recenzja filmu. Dojrzałość, starość i przemijanie

Twórcy mieli naprawdę ogrom materiału źródłowego, który naprawdę umiejętnie trzeba było upchnąć nawet w te 2,5 godziny, żeby wyszło z tego coś naprawdę dobrego. Dominikowi się to jednak nie udało. Mimo, że było to wykonalne. Wystarczyło odrobinę ograniczyć niepotrzebnie powtarzane ujęcia, które miały bardziej wyeksponować to co oczywiste. Do tego dać sobie spokój z niektórymi efektami wizualnymi, które zajmowały od groma czasu i męczyły oczy, zamiast je cieszyć. Gdyby odpowiedzialni za produkcję dali sobie spokój z kompletnie niepotrzebną ilością tych pseudoartystycznych elementów całość była by duuużo bardziej zjadliwa.

O ile jestem w stanie przyjąć, że sposób pokazania gwiazdki jest nieco inny niż do tej pory, to jednak sposób nakręcenia produkcji woła o o pomstę do nieba. Głównie dlatego, że przez ponad 2-godzinny seans co kwadrans patrzysz na pasek przewijania by sprawdzić, ile jeszcze zostało. Przedziwne zabiegi wizualne i pogmatwanie historii przez liczne niezrozumiałe cięcia sprawiają, że oglądanie Blonde to zwyczajna męka. Nawet rewelacyjna Ana de Armas nie jest w stanie uratować produkcji. Ona jedynie podbija jego ocenę do góry. I to duże wyżej, niż film na to zasługuje.

Plusy

  • Ana de Armas w jednej ze swoich najlepszych ról
  • Bardzo dobra charakteryzacja oraz klimat ówczesnych lat

Ocena

5 / 10

Minusy

  • Dziwne zabiegi wizualne, które żenują, zamiast imponować
  • Pocięty materiał, który sprawia, że łatwo pogubić się w historii
Czarek Szyma

#geek z krwii i kości. Miłośnik filmów, seriali i komiksów. Odwieczny fan Star Wars w każdej formie, na drugim miejscu Marvela i DC Comics. Recenzent i newsman. Poza tym pasjonat wszelakich sztuk walki, co zapoczątkowało oglądanie akcyjniaków w hurtowej ilości. O filmach i serialach hobbystycznie piszę od kilku lat. Ulubione gatunki to (oczywiście) akcja, fantasy, sci-fi, kryminał, nie pogardzę dobrą komedią czy dramatem.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze