Z pewnością każdy nowy album Björk jest sporym wydarzeniem – wizualnym, estetycznym, społecznym, ekologicznym artystycznym. I oczywiście muzycznym. Mam jednak wrażenie, że ta muzyka, już od wielu lat, w działalności sławnej Islandki, nie odgrywa aż tak dużej roli.
Mam z Björk od dłuższego czasu spory problem. W pewnym okresie mojego życia była jedną z moich najukochańszych muzycznych artystek. Mój pierwszy koncert zagranicznej gwiazdy to W Festival na sopockim molo (w 2003 roku), gdzie była ona headliner’em . Oczywiście pojechałem tam tylko dla niej. Debut, Post, Homogenic a nawet Vespertine to albumy sięgające ideału. Jednak ten ekscentryzm i wyjście poza samą muzykę było tak silne (miało też oczywiście duży wpływ na wspomniane cztery pierwsze płyty), że z każdym kolejnym albumem było po prostu dziwniej, a przez to słabiej. I już nie mówię o płycie Medúlla, nagranej bez instrumentów, która miała momenty. Nie mówię też o albumie Volta – tam też coś dla siebie znalazłem. Jednak od Biophili, Björk przestała mnie interesować. Raz, dwa przesłuchane i postawione na półce (tego nie można jej odmówić – to są piękne wydania fizyczne).
Zobacz również: The Mars Volta – The Mars Volta recenzja płyty
Dlatego najnowszemu albumowi czyli Fossora, nie dawałem za dużych szans. Może to kwestia podejścia, ale faktycznie tak jest. Choć płyta ma niezłe (a gdzieniegdzie, np. na Pitchforku, świetne recenzje), to uważam, że jest to muzyka mocno przekombinowana. Oczywiście – jest motyw przewodni (tym razem są to grzyby), ciągle raczymy się pięknym głosem Artystki – od lat niezmiennym. Faktycznie, pomijając każdy aspekt jej obecnej twórczości, sam wokal i to w jaki sposób śpiewa, jest cały czas niesamowity i robi wrażenie.
A co z tej płyty zapamiętam? Choćby singlowy Atopos, zapowiadający Fossorę jako alternatywny rave, zaśpiewany z chórem Sorrowfull Soil (robi wrażenie) czy dynamiczny utwór tytułowy (i orkiestrowy). Tyle. Nie ma tu perły, która wzniosłaby krążek wyżej (Medúlla miała Where Is The Line i Who Is It?, Volta – Earth Intruders oraz cudowny The Dull Flame of Desire z Antonym, który za chwilę przeobraził się w ANOHNI). Oczywiście, jest tu mnóstwo wyrafinowanych rozwiązań, cieszących ucho recenzentów. Ja stawiam jednak na melodie, emocje i to, co najpiękniejsze w muzyce. Moim zdaniem tu tego nie ma.
Ten album wymaga wielokrotnych przesłuchań, aby faktycznie dostrzec w nim wartość. Posłuchaj więcej i napisz drugą recenzję
znów wszy-stko re-cy-tu-je
kiedy zacznie normalnie śpiewać?
nie podoba mi się też paskudna oprawa wizualna – galaretowate niby morskie stwory na twarzy, jak jakieś guzy nowotworowe
Dla wielu może to być zbyt przekombinowany album.