Listy do M. 5 przypominają, że coraz bliżej święta. Pytanie czy piąta odsłona świątecznej serii oferuje jeszcze coś wartościowego?
Listy do M. 5 mają praktycznie bardzo podobną fabułę do pozostałych części, więc nie wiem czy streszczenie jest tu niezbędne. Ot historie kilku przypadkowych osób, które splatają się w coś poważniejszego niż można było przypuszczać. Oczywiście wszystko w “duchu świąt”.
Tak, chciałbym żeby tak było, ale duch świąt, którego powiew czułem wyraźnie w pierwszej odsłonie zniknął. Od kilku części jedyny podmuch jaki czuję w tej serii to ten z dmuchawy ze sztucznym śniegiem. Same kolędy i dekoracje nie zawsze wystarczą, by wiernie i ciekawie oddać ten klimat. Rozumiem brak warunków pogodowych, ale nawet w pierwszych scenach filmu gryzie mnie widok najprawdopodobniej wiosennej Warszawy, którą sztucznie próbowano ucharakteryzować na zimową.
Zobacz również: One Piece Film: RED – recenzja filmu
Bohaterowie podobnie – biegają w kurtkach, ale ani razu przez seans nie poczułem nawet delikatnego chłodu, który świetnie był oddany chociażby w dwóch pierwszych częściach. W kwestii zdjęć też produkcja nie zachwyca. Wydarzenia mają miejsce w kameralnych i w większości powtarzalnych lokacjach, co również demaskuje niski budżet. Na szczęście jest poprawa względem części czwartej, która była kręcona podczas pandemii.
No dobrze, przejdźmy do fabuły, bo jednak ona jest tu najważniejsza. Gdyby nie fakt, że to piąta część, byłbym bardzo zadowolony. Otrzymujemy jednak mnóstwo powtarzalnych schematów, które potrafią nużyć. Tomasz Karolak jako Mel jest nadal miłym akcentem, jednak jest w tej samej sytuacji życiowej, co w części pierwszej.. i drugiej.. i kolejnych. Żałuję, że postać, która jest maskotką Listów nie otrzymała żadnego rozwoju, a wręcz regres. W każdej części wydaje się, ze Melchior przejdzie jakąś zmianę, a końcowo w kontynuacjach znów jest co raz bliżej dna. I tak w koło Macieju. Nie jest inaczej i tym razem. Jeśli 6 cześć powstanie, oby schemat się nie powtórzył.
Zobacz również: Ród smoka – recenzja 1 sezonu. Obietnica czegoś wielkiego, tylko czy nie aby na wyrost?
Podobnie z wątkiem Kariny i Szczepana, który w założeniu ma wzbudzać salwy śmiechu ilekroć para podniesie głos i powie dupa. Nie czuć specjalnego rozwoju w ich życiu, problemów z którymi trzeba się zmierzyć samemu ze sobą (jak motyw zdrady, wygaśnięcia uczuć, czy nawet próby samobójczej w otwierającej serię odsłonie). Szczęśliwie pojawia się Jan Peszek w roli wuja Kariny, który nadaje ich wątkowi fabularny sens, a przy tym tworzy chyba najbardziej wartościowy wątek w Piątce. Charyzma i autentyczność z jaką aktor stworzył postać wuja chwyta za serce i z pewnością ten wątek poruszy niejedną osobę i da do myślenia.
Podobnie Stanisława Celińska w roli mamy Mela nadaje jego postaci jakiś kształt i staje się pretekstem do jego działań, jednak mimo wzruszenia, które niesie ze sobą ich relacja sądzę, że mogła ona zostać napisana jeszcze lepiej i nieco głębiej. Tomasz Karolak w dramatycznych scenach sprawdza się świetnie i chciałbym go takiego widzieć częściej.
Zobacz również: BRODKA – Sadza. recenzja płyty
O wątku postaci granej przez Wojciecha Malajkata nie mogę powiedzieć wiele. Gra tę samą, dobroduszną ofermę, w prawdopodobnie tym samym płaszczu i szalu od 9 lat. Jego postać praktycznie staje się zapchaj dziurą i demaskuje wspomniany już brak rozwoju bohaterów, czy jakiegokolwiek ciągnięcia ich wątków z poprzednich części. Tym razem Izabela Kuna nie pojawia się wraz z córką granej przez nią postaci. Bohaterki znikają z życia Wojciecha jak gdyby nic i nie zostają nawet wspomniane w przeciwieństwie do Tosi, która ponoć mieszka za granicą.
Usprawiedliwianie braku obecności bohaterów jest moim zdaniem średnim zabiegiem i wolałbym gdyby zrezygnowano z całego wątku Wojciecha. W tym wypadku została mu przydzielona podobna rola co Melowi w części pierwszej, czyli opieka nad chlopcem-złodziejem, który skrywa pewną tajemnicę. Mimo ciekawego twistu i dość istotnego morału jaki ze sobą niesie młody awanturnik z ośrodka dla biednych dzieci, jego historia wydaje się być wtórna względem wspomnianego już wątku, przez co zbędna.
Zobacz również: Gang Zielonej Rękawiczki – recenzja. Robin Hood jest kobietą, a nawet trzema
Janusz Chabior dodaje mu nieco kolorytu, choć brak konsekwencji w kwestii jego postaci dość mocno rzuca się w oczy. Lucka poznajemy w części czwartej i nie wiemy o nim za wiele. Tu się to zmienia, co jest zdecydowanie na plus. Jednak Lucek pojawia się na początku, zawiązuje wydarzenia z całego filmu, a potem wyskakuje dopiero przy końcu. Ostatecznie, podobnie jak Wojciech, nie stanowi specjalnie ważnego pionka w całej fabule. To, czym napędził fabułę mógł wykonać każdy inny i widać, ze postać raczej została również na siłę wprowadzona jako kontra dla innej grupy społecznej.
Całkiem przyjemnie z kolei było oglądać Marię Dębską i Mateusza Banasiuka. Para tworzy udany duet na ekranie, choć ich wątek jest zbyt przewidywalny i nie niesie ze sobą żadnego większego przesłania. Aktorom jednak należy się pochwała, gdyż mimo prostej historii potrafili wzbudzić emocje i zwyczajnie dać się polubić. A skoro już mowa o Marii Dębskiej, którą obecnie można oglądać w reklamie znanej firmy, muszę wypomnieć produkcji nadmierny product placement. Chwilami był przesadnie eksponowany. Rozumiem deal, ale to jednak film świąteczny, a nie reklama czekoladek, czy biżuterii.
Zobacz również: Thor: Miłość i Grom – recenzja filmu [Blu-ray]
Mimo wszystko nie był to dla mnie wierzchołek góry lodowej, skoro już o dealach wspomniałem. Nowa odsłona Listów do M. dość wyraźnie zaznacza swoją polityczną orientację, co z pewnością zawiedzie część widowni. Sądzę, że jako film świąteczny, fabuła powinna mimo wszystko ograniczyć pstryczki w nos względem konkretnych partii politycznych i zamiast dzielić, łączyć swoich odbiorców. Świetnym zabiegiem byłoby stworzenie historii, w której dwa obozy polityczne są zmuszone do konfrontacji i potrafią pojednać się dopiero przy wigilijnym stole. Tu jednak tego nie dostajemy, a szkoda, bo skoro twórcy zdecydowali się już poruszyć to poletko, takie rozwiązanie byłoby z pewnością bezpieczniejsze i ciekawsze.
Na sam koniec zostawiłem równie ważną kwestię do poruszenia, a mianowicie humor. Jak napisałem przy wątku Kariny i Szczepana, produkcja zdaje się czerpać sadystyczną satysfakcję z używania słowa dupa. Nie wiem czy scenarzyści rozpłakiwali się do śmiechu pisząc po raz kolejny cztery litery, ale jeśli tak to chciałbym ich poznać, poważnie. Może zacząłbym postrzegać życie inaczej.. a może od dupy strony? Nieważne.
Zobacz również: Drake, 21 Savage – Her Loss– recenzja płyty
W każdym razie humor nieraz wydaje się być wymuszony i abstrahując od dup i krzyków, stare gagi zwyczajnie nie spełniają w pełni swojej roli. Szczęśliwie były nieliczne momenty, które potrafiły naturalnie rozbawić, serwując nieco bardziej wymagające dla scenopisarstwa żarty, a całość mimo wszystko nie wypadła żenująco.
Podsumowując. Czy Listy do M. 5 wnoszą coś nowego? Niezbyt. Czy pójdę na 6 część jeśli powstanie? Jako fan Bożego Narodzenia – no pewnie! Nowa odsłona ma swoje dobre momenty, które czynią je kolejną i dość udaną świąteczną historią. Jednakże nie wiem czy w odbiorze byłaby podobnie pozytywna gdyby nie ta świąteczna zasłona dymna. Staje się ona czymś na kształt konserwantu dla karpia niepierwszej świeżości, którego i tak z apetytem zjemy na upragnione święta.