Gorillaz – Cracker Island – recenzja płyty

Zespół Gorillaz od początków swojej muzycznej działalności szokował słuchaczy. Umiejętne łączenie gatunków oraz wyjątkowy ruch wizerunkowy polegający na wykorzystaniu animowanych awatarów bez publikacji swojego wizerunku, to tylko przystawka do tego wspaniałego muzycznego posiłku. Jednakże wraz z albumem Humanz doszło gatunkowej rewolucji w grupie i uruchomiono projekt, który wśród fanów i krytyków określany jest mianem Gorillaz 2.0. Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że przy okazji Cracker Island, czyli najnowszego albumu, spotkałem się z czymś, czego po tym zespole się nie spodziewałem. 

Mój „związek” z grupą Gorillaz określiłbym mianem zawsze spóźnionego. Choć zespół funkcjonuje i żyje w mojej świadomości od początków swojej działalności, to zawsze jakoś się z nim mijałem by potem zakochać się w danym utworze. Tak było z piosenką Clint Eastwood, którą odkryłem dopiero będąc w gimnazjum, to samo dotyczy Feel Good Inc. I to wszystko działo się w momencie kiedy Gorillaz nie wydało żadnego albumu. Czy będzie dla was zaskoczeniem, że powrót tej grupy w 2017 roku wraz z Humanz również mi umknął ? Dopiero przy okazji ostatniego albumu Song Machine, Season One: Strange Timez zacząłem na bieżąco śledzić ich działalność. Szkoda, że w momencie, kiedy do tego dojrzałem, doszło do mojego negatywnego zaskoczenia twórczością zespołu.

Zobacz również: Agnieszka Musiał – Jestem u siebie – relacja z koncertu premierowego

Totalna nijakość. Tym sposobem mógłbym już zakończyć recenzję albumu Cracker IslandTeraz wylewając tu swoje słowa, dalej nie wierzę w to co usłyszałem. Zupełnie jakby projekt wersji 2.0 stał się zupełnie innym, komercyjnym tworem w żaden sposób niepołączonym z oryginałem.

Przedstawione tu piosenki, choć przygotowane solidnie i nieposiadające technicznych niedociągnięć (tylko tego by brakowało), nie przyciągają w żaden sposób, ponieważ nie prezentują żadnej muzycznej głębi, topiąc się na mieliźnie. Z trudem zabrałem się do drugiego odsłuchu płyty, bo po prostu mnie zanudziła.

Zobacz również: Punky Reggae live – relacja z koncertu

Jeśli miałbym porównać w ogólnym rozrachunku Cracker Island do innego albumu z tego roku, to wybór padłby na Gloria Sama Smitha. Obie płyty opierają się na zasadzie „jeden hit i dalej nic”. Tak jak u Smitha album ratował utwór Unholy, to tu takim kwiatem wśród chwastów jest utwór New Gold nagrany do spółki z Tame Impala i Bootie Brown. Mocny electropopowy bit z dużą ilością synthów przyciąga i wprowadza w trans.

Kontynuując temat występów gościnnych w utworach, to tu poczułem największy zawód. Song Machine… oparty był o występy gościnne z cudownym Eltonem Johnem w The Pink Phantom na czele. Normalnym jest, więc, że widząc tak liczną reprezentację gości, jak na niespełna 38-minutowy Cracker Island można wyrobić sobie jakieś oczekiwania. Nic bardziej mylnego. Goście nie wnoszą tu nic nowego, ciekawego. Liczyłem bardzo, że zaskoczę się utworem Tormenta z Bad Bunny, lecz dostałem typowy latino hip-pop z angielskimi wstawkami. Nawet tu jest po prostu nijako.

Podsumowując, Cracker Island jest, póki co najgorszym albumem, jaki pojawił się po powrocie Gorillaz. Totalna nijakość odbiera przyjemność słuchania. Ot, kolejny, poprawny album robiony pod trendy.

ŚLEDŹ NAS NA IG
https://www.instagram.com/popkulturowcy.pl/

Plusy

  • Hit w postaci New Gold z Tame Impala

Ocena

5 / 10

Minusy

  • Totalna nijakość, robiony pod aktualne trendy
  • Goście
Krystian Błazikowski

Cichy wielbiciel popkultury. Pisanie zawsze było cichym marzeniem, które mogę zacząć spełniać. Na co dzień wielki fan Marvela, fantasy oraz horroru. Całość miłości do filmu domyka kino azjatyckie.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze