Bob Dylan – Shadow Kingdom – recenzja płyty

Nigdy nie zdobył popularności Beatles’ów ani nie wypełniał stadionów jak Stonesi. Nawet u szczytu swojej popularności w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nie okupował najwyższych pozycji Billboard’u. Masy nigdy nie oszalały na jego punkcie. Może właśnie dlatego stał się ikoną, symbolem kontrkultury. Dziś znany jest jako noblista, laureat Nagrody Pulitzera i Oscara. Pomimo, że jego notę biograficzną można łatwo uzupełnić pozostaje enigmą. Aura tajemniczości otacza jego i jego twórczość. Jest gdzieś pomiędzy poetą, bluesmanem, muzykiem country a pieśniarzem folkowym, ale jednocześnie żadnym z nich w sensie ścisłym. Wywiadów udziela rzadko a nawet w tych nielicznych często kluczy. Ponoć Frank Zappa wpadł w rozpacz słuchając po raz pierwszy jego sztandarowego Like a Rolling Stone wieszcząc koniec muzyki, bo tak wysoko postawionej poprzeczki nikt nie miał już przeskoczyć. Później mainstream go zapomniał, bo nigdy nie szedł pod rękę z oczekiwaniami w nim pokładanymi i nie godził się z etykietkami, które chciano mu przypiąć. Niemniej jednak po jego twórczość przez dekady sięgali najwięksi. Od wspomnianych Rolling Stones’ów i Jimmy’ego Hendrix’a, przez Guns N’ Roses aż po Adele. Jest nestorem amerykańskiej pieśni. Żywą legendą i inspiracją, choć on sam ma dość niejasny do tego stosunek. Niecałe dwa tygodnie temu skończył osiemdziesiąt dwa lata i nie zatrzymuje się. Pracuje w myśl maksymy rolling stone gathers no moss. Jego koncerty można podziwiać na całym świecie. Choć z tym podziwem różnie bywa o czym za chwilę. Panie i Panowie, przed Państwem Bob Dylan i jego Shadow Kingdom.

Gdy w 2021 roku świat poznał Rough And Rowdy Ways, ostatnią płytę amerykańskiego barda, w najśmielszych snach nie oczekiwałem nowego materiału trzy lata później. Ba! Takiego, który lada moment ukaże się również jako film koncertowy. Dylan wydaje konsekwentnie, ale nie często a do prawdziwej rzadkości należą soundtrack’i. Dorzucając do tego fakt, że są to zapisy nowych aranżacji utworów nie będące bootleg’ami sprzed paru dekad, mamy do czynienia z czymś zupełnie nowym w dorobku artysty. Szczególnie zważywszy, że noblista nie należy do zwierząt scenicznych a jego upór w ciągłym aranżowaniu na nowo starych przebojów do granic ich rozpoznawalności oraz dobór utworów do setlist według sobie tylko znanego klucza, z pominięciem hitów, nie przysparza mu fanów. Bob Dylan gra co chce i jak chce. Nie przemawia do audytorium, nie opowiada anegdot.

Zobacz również: IVO – .yk – recenzja płyty

Miałem okazję przekonać się o tym podczas jednego z koncertów w ramach trasy promującej wspomniany wyżej Rough And Rowdy Ways. Na własne oczy zobaczyłem jak rozczarowane potrafią być twarze fanów, gdy nie mogą rozpoznać Desolation Row w bluesowej aranżacji. Jak ciężko znieść fakt, że koncert legendy potrafi odbyć się z pominięciem Blowing In The Wind. Pół biedy, jeśli poza wspomnianymi założeniami koncepcyjnymi show jest po prostu dobre. Nie było jednak wiele przesady i kokieterii w podnoszącym na duchu Patti Smith Dylanie, mówiącym, że i tak jest najgorszym wykonawcą swoich utworów, po jej wpadce na ceremonii noblowskiej, gdy zapomniała tekstu A Hard Rains A Gonna Fall. Próżno szukać w jego dyskografii udanych albumów koncertowych z wyjątkiem tego realizowanego w ramach słynnej serii MTV Unplugged. Mistrz miewa bowiem bardzo oryginalne podejście do mierzenia się ze swoją spuścizną. Na domiar złego realizacja tego typu płyt bywała koszmarna, jakość opłakana a aranżacja jarmarczna, próbująca przypodobywać się bieżącym trendom. Obaw miałem więc sporo. Na szczęście niepotrzebnie.

Zobacz również: Niall Horan – The Show – przedpremierowa recenzja płyty

Shadow Kingdom jest kompromisową perłą i zadowoli nawet tych, którzy przegapili koncerty Dylana z lat sześćdziesiątych o ile są w stanie przewietrzyć nieco głowę. Oczywiście nie usłyszymy Like a Rolling Stone czy Knocking On Heavens Door, ale tego nie spodziewali się nawet najwięksi optymiści. Dostaniemy za to Tombstone Blues, Just Like Tom Thumb’s Blues i wiele więcej! W końcu podtytuł The Early Songs of Bob Dylan zobowiązuje. Muzycy współpracujący z ikoną zadbali, byśmy nie musieli się domyślać z czym mamy do czynienia. Nawet mistrz idzie na pewne ustępstwa i część tekstów śpiewa w sposób przynajmniej nawiązujący do oryginałów. Na albumie oprócz gitary i kontrabasu występuje akordeon oraz ikoniczna harmonijka, towarzysząca Dylanowi od najwcześniejszych lat jego kariery artystycznej. Muzycy grają w klimacie folkowo-bluesowym z naciskiem na to drugie. Da się też wyczuć klimat muzyki klezmerskiej oraz wpływów latynoskich za sprawą zagadkowego zakończenia krążka instrumentalnym Sierra Theme . Wyjęto też wszystko co grające z wtyczek, więc mamy tutaj czysto akustyczny spektakl co jeszcze bardziej zbliża go i naturalnie predysponuje do porównań ze wspomnianym MTV Unplugged z 1994 roku.

Zobacz równieżJaki będzie 2023 rok w muzyce?

Na Shadow Kingdom obcowanie z ponad osiemdziesięcioletnią legendą, wysoce prawdopodobne ostatni raz konfrontującej się ze swoją schedą ma w sobie coś wzruszającego. Słuchając Queen Jane Approximately w jej jesiennej, pozbawionej dawnego pazura, ale jednocześnie wybornie nostalgicznej i lirycznej wersji powoduje ciarki na plecach. Wolno snute partie akordeonu i solowe wstawki na harmonijce odwołują się do tradycji folkowej, której przecież Dylan jest jednym z największych przedstawicieli. Dojrzała, dostojna linia wokalu wprowadza nastój zadumy i robi kolosalne wrażenie. Nie sądzę, żeby dało się zrobić to lepiej.

Podobnie sprawy mogłyby się mieć z It’s All Over Now Baby Blue. Połączenie melancholijnej natury utworu, wolno snutej balladowej aranżacji, ochrypłego, naznaczonego czasem głosu Dylana pozwala odkryć to dzieło na nowo, ale tutaj pierwowzór broni się bardziej zaciekle. Niezależnie jednak od tego, przyjąłem te dwie piosenki z ulgą. To właśnie one były  najbardziej narażone na dziwactwa autora All Along The Watchtower. Zgrane, uwielbiane, z pozycji Boba być może nudne. To tutaj pokusa do wariacji i niebezpiecznych eksperymentów mogła wziąć górę. Stało się inaczej. Mam silne poczucie, że na Shadow Kingdom oddano im sprawiedliwość. Nie przekombinowano, nie udziwniono, za to wydobyto z nich ich ponownie pierwotną szlachetność i dorzucono szczyptę dzisiejszego oblicza barda.

Zobacz również: The Smashing Pumpkins – Atum – recenzja płyty

Parę aranżacji wypada szczególnie dobrze. Just Like Tom Thumbs Blues, When I Pain My Masterpiece czy Most Likely You Go Your Way (And I’ll Go Mine) mają radosny charakter. Zespół trzyma utwory w ryzach spójnej formy pozwalając mistrzowi ceremonii na zabawy z wokalem i artykulacją tak dla niego swoiste. Nie służy to interpretacji I’ll Be Your Baby Tonight, ale inne piosenki są nawet lepsze niż swoje pierwowzory. What Was It You Wanted wydaje mi się mroczniejsze i bardziej tajemnicze. Watching The River Flow z zastosowaniem takiego instrumentarium jest bardziej rasowe w swoim bluesowym zacięciu. The Wicked Messenger jest mniej piskliwy i nie drażni jak na John Wesley Harding. Gitara potrafi nas kołysać kiedy tego się od niej oczekuje, bądź rytmicznie wprawiać ciało w ruch. Klimat akordeonu, instrumentu dziś mocno niedocenianego i postrzeganego często jako archaiczny, dodaje kameralnego klimatu. Odejście od partii perkusyjnych i postawienie w warstwie rytmicznej tylko na gitarę i kontrabas również koresponduje z tym zamysłem.

Choć z pewnością znajdą się i tacy, których jednorodność stylistyczna tego albumu znudzi. Mam jednak wrażenie, że tak jak przemyślany koncept sprawdza się idealnie choćby dla To Be Alone With You i Forever Young . Prawdziwym zaskoczeniem jest aranż Tombstone Blues za sprawą oszczędności formy. Piosenka w tym wydaniu sprawia wrażenie melorecytacji z muzycznymi ozdobnikami. Przykuwa uwagę, ale raczej nie rozsiądzie się wygodnie w miejscu oryginału. Outra stanowiące też pomosty pomiędzy kolejnymi utworami mogą się podobać. Dają przyjemny bluesowy oddech i swobodę. Wydaje się jakby panowie czerpali dużo przyjemności z nagrywania. Jednocześnie taki zabieg jak zwykle wiąże album, sprawia, że jest spójny.

Zobacz równieżMetallica – 72 Seasons – recenzja

Słuchając Shadow Kingdom ma się wrażenie szlachetności. Obcowania z czymś dojrzałym, dostojnym. Maestro śpiewa te piosenki prawdziwie na nowo. Trochę jak nie swoje. Wszak całkiem niedawno sprzedał prawa do swojej twórczości. Bob Dylan z naszych czasów śpiewa na tej płycie piosenki innego Boba Dylana. W końcu jego ponad sześćdziesięcioletnią karierą można by obdzielić paru muzyków. Artystyczne credo muzyka – stwarzanie się na nowo – właśnie tutaj doskonale można zaobserwować i zrozumieć. Jak na artystę z folkowym rodowodem przystało, oddał światu swoje plony i ruszył dalej. Dylan wie, że to już zmierzch. It’s not dark yet but it’s getting there jak śpiewał w jednym ze swoich przebojów z Time Out Of Mine.

Obserwujemy ostatnie dokonania płytowe, ostatnie koncerty, ostatnie lata wielkiego artysty. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest to w jego wykonaniu proces niezwykle godny. Pozostaje sobą ze wszystkimi blaskami i cieniami. Czy to, że te wykonania raczej nie zastąpią swoich protoplastów coś zmienia w ocenie i odbiorze tej płyty? Raczej nie. Czy fakt, że część odbiorców odbije się od Shadow Kingdom z grymasem niezadowolenia, zżymając się w reakcji na kozi wokal artysty i brak ciepłych, łagodnych, melodyjnych folkowych standardów umniejsza jej w jakiś sposób? Nie, bo Dylan zawsze był inny i zawsze polaryzował. Do mistrza trzeba dojrzeć i go zrozumieć, osadzić w kontekście. Dobrym punktem wyjścia jest zrozumienie jak wielu naszych idoli czerpało całymi garściami z Dylana i jak dużą metamorfozę przeszedł świat piosenki w reakcji na talent tego człowieka.

Zobacz również: Przerwany – Wywiad z zespołem Tulia. Chciałyśmy wrócić z hukiem

Wszyscy zgadzamy się co do wielkości The Beatles. Niewielu jednak pamięta, że ten zespół zaczynał z utworami typu I Want To Hold Your Hand; przebojowymi, ale w gruncie rzeczy dość infantylnymi. W procesie kształtowania się ich jako prawdziwych artystów wydających Sierżanta Pieprza niemałą rolę odegrał właśnie Dylan, bo w czasach, gdy czwórka z Liverpoolu pisała jowialne piosnki o miłości on pisał My Back Pages. Gdy złoci chłopcy brytyjskiej inwazji pisali Yellow Submarine, Dylan śpiewał o nierówności, niesprawiedliwości, lęku i czynił to w iście awangardowej formie sugestywnych, wielowersowych zapisów strumienia świadomości. Nie przez przypadek Dylana chcieli śpiewać Sinatra i Presley.

Tym razem nie inni artyści a sam bohater zamieszania udowadnia jak wielki potencjał tkwi w jego muzyce i jego tekstach. Pokazuje nie tyle, że wciąż potrafi nagrać świetną płytę, ile że jest wspaniałym songwriter’em. Udowadnia jak wielki dar w sobie nosi od zawsze. Jak wielkie dziedzictwo po sobie pozostawi.

Plusy

  • Udane, klimatyczne aranżacje starszych utworów
  • Prześcignięcie pierwowzorów w paru przypadkach
  • Wdzięk i bluesowa lekkość

Ocena

8 / 10

Minusy

  • Hermetyczna stylistyka wokalu
  • Momentami monotonia
Patryk Zając

Muzykoholik starej generacji. Od trzasku ognia woli trzask winyla. Psychofan Dylana i Stones'ów. Muzyki słucha głośno i uciążliwie.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze