27 czerwca 2024 na Netflixie zadebiutowała pierwsza połowa drugiego sezonu serialu Różowe lata 90. Znów przenosimy się do Wisconsin, by śledzić losy kolejnego pokolenia spędzającego popołudnia w piwnicy Reda i Kitty Formanów. Jak tym razem wypada powrót do Point Place?
W erze wszechobecnych rebootów, remake’ów i średnio udanych sequeli Różowe lata 90. wydawały się nie mieć większych szans powodzenia. A jednak. Pierwszy sezon, który zadebiutował na Netflixie w 2023 roku, całkiem przyjemnie zaskoczył fanów pierwowzoru. Zawdzięczał to przede wszystkim formule, która – choć znacznie odświeżona – zachowała urok i humor oryginału. Wiadomo jednak, że o sitcomie nie świadczy jakość pierwszego sezonu, a to, czy znajdzie on swój charakter w tych późniejszych. Czy się udało?
Zobacz również: Różowe Lata 90 – recenzja serialu. Średniak=sukces?
Moim zdaniem jest co najmniej dobrze. Przede wszystkim na pochwałę zasługuje wyważony udział gości z Różowych lat 70. Pierwszemu sezonowi zarzucano czasem granie na nostalgii poprzez pozytywne skojarzenia z postaciami odgrywanymi przez Tophera Grace’a, Laurę Prepon, Ashtona Kutchera czy Milę Kunis. Teraz znacznie bardziej skupiono się na losach faktycznych nastolatków. Poza Redem i Kitty, którzy – podobnie jak w oryginalnej serii – stanowią serce i duszę domu w Wisconsin, na ekranie pojawiają się regularnie Donna i Bob. Na koniec sezonu zjawia się także Leo. I choć pośrednio to przez niego część pierwsza kończy się cliffhangerem, nie kradnie on całej uwagi. Na pewno nie można wciąż zarzucać serialowi prostych zabiegów przykuwających uwagę starych widzów.
Zobacz również: Doktor Who – recenzja serialu. Lepiej, ale czy dobrze?
Nowa obsada zdecydowanie odnalazła swoją dynamikę. O ile w pierwszym sezonie gra aktorska czasem pozostawiała trochę do życzenia, teraz jest znacznie lepiej. Widać, że czują się ze sobą znacznie bardziej komfortowo i nie stanowią już tylko „nowych odpowiedników” paczki z poprzedniego pokolenia. Zwłaszcza Leia (Callie Haverda), która nie jest już „dziewczęcą wersją Erica” (choć scenarzyści zadbali o to, by widz nie zapomniał, czyją jest córką). Jedynie Ozzie (Reyn Doi) zdaje się wciąż dostawać najsłabsze dialogi i wątki fabularne. Choć ten sezon jaśniej rysuje trudy jego dorastania jako osoby queerowej w niewielkiej, konserwatywnej miejscowości, w większości scen i tak jest jednowymiarowym sassy gejem.
Choć pisanie scenariusza na zasadzie „jedne wakacje – jeden sezon” jest pewną ciekawą modyfikacją względem zarówno oryginału, jak i typowych teen dram, to obawiam się, że szybko może stać się nudne. Odczuwalnym brakiem w fabule są wątki szkolne. To w końcu ponad ⅓ życia nastolatków. Przez „wakacyjny” charakter nowej formuły są one niemal nieobecne (poza kilkoma wzmiankami o tym, co Nikki chciałaby robić w przyszłości). Można mieć tylko nadzieję, że późniejsze (potencjalne) sezony znajdą sposób, aby bez nich podejmować istotne rozterki bohaterów, takie jak chociażby wybór uczelni czy przyszłego zawodu.
Zobacz również: Najlepsze seriale komediowe
Cliffhanger, którym kończy się pierwsza połowa sezonu, nie przypadł mi szczególnie do gustu. Wydaje się mało naturalny i niesamowicie nieprawdopodobny. Chyba lepiej zadziałałby jakiś sitcomowy klasyk pokroju trudnej rozmowy o uczuciach lub innej osobistej sytuacji wielkiej wagi. Ostatecznie jednak najłatwiej będzie ocenić jego skutki, kiedy faktycznie je zobaczymy, a więc w październiku. Wtedy bowiem Różowe lata 90. dostaną na Netflixie wyczekiwany finał. Swoją drogą, nie jestem fanką decyzji o podzieleniu sezonu na połówki z tak długim czasem oczekiwania między nimi. Docelowe 16 odcinków równie dobrze można byłoby publikować co tydzień, a i tak skończyłyby się one w okolicy końca października.
Bardzo dobrze się bawiłam, oglądając drugi sezon. Zastanawiam się jednak, w jakim stopniu wynika to z faktu, że od lat nastoletnich jestem fanką Różowych lat 70. Czy jako spin off Różowe lata 90. dałoby oglądać się bez kontekstu poprzednika? Albo czy chociaż byłyby one w stanie przyciągnąć uwagę widza w wieku głównych bohaterów, nawet jeśli najpierw sięgnąłby on po pierwowzór? Trudno mi o tym orzekać jednoznacznie, jednak mam przemożne wrażenie, że w obu przypadkach odpowiedź jest negatywna. Gdy śledzę grupki internetowe czy poświęcone serialowi wątki na Reddicie, niemal nie widzę tam osób nastoletnich, a już tym bardziej takich, które zaczęły od sequela. Oczywiście nie jest to warunek konieczny powodzenia serialu. Jego marketing również zdaje się mocno uderzać w wieloletnich fanów. Można mieć jednak nadzieję, że – tak jak choćby wersje Skam z różnych krajów – w końcu uzyska na tyle autonomii, by dało się wyodrębnić go z zastanego kontekstu.