Wokół lądowania na Księżycu i misji Apollo 11 krąży wiele plotek. Wątpliwości, czy człowiek faktycznie chodził po srebrnym globie, pojawiły się już w 1970 roku. Od tamtej pory ta teoria zyskała wielu fanów. Film jest ciekawą, niekoniecznie wierną, interpretacją wydarzeń, które miały miejsce ponad pół wieku temu.
Wyścig zbrojeń między Ameryką a Rosją doprowadził do złożenia społeczeństwu wielkiej obietnicy, że człowiek wyląduje na Księżycu. W Zabierz mnie na Księżyc zobaczyliśmy, że nie było to takie łatwe. Projekt był słabo finansowany i ciągle coś się psuło. NASA potrzebowało więc speca od marketingu, kogoś, kto sprzeda ludziom Księżyc. Potrzebowało Kelly Jones, w którą wcieliła się Scarlett Johansson. Osobiście nie jestem największą fanką tej aktorki, ale muszę przyznać, że zabłysnęła w tej roli.

Kelly to diabelnie sprytna i inteligentna kobieta sukcesu, która sprzeda wszystko każdemu. Od pierwszych scen imponuje swoim zaangażowaniem, temperamentem oraz kreatywnością w dążeniu do celu – jaki by on nie był. Z początku powiało trochę women power, ale w dobrym stylu. Można? Można.
Zobacz również: Planeta Małp. Trylogia – recenzja wydania Blu-Ray
Jones rozstawiała wszystkich po kątach i robiła to naprawdę dobrze. Zwłaszcza w przypadku Davisa Cole’a, dyrektora ds. startów, z którym przyszło jej pracować w NASA. Wszystko przedstawiono w dość komediowym stylu i było naprawdę zabawnie, dopóki kolejny, genialny pomysł Kelly nie zagroził całej misji. Oczywiście nikt oprócz Cole’a się tym nie przejął. Łącznie z samymi scenarzystami, bo chwilę później kompletnie zapomniano o wprowadzonym problemie.
Skoro już mowa o Davisie Cole’u, czyli postaci, którą zagrał Channing Tatum, to uważam, że w ogóle nie pasował do tej roli. Nie pomogły świetnie napisane, błyskotliwe dialogi. Zwłaszcza że charakteryzacja Tatuma też leżała. Jego ubiór oraz uczesanie kompletnie nie współgrały z postacią. Trochę słabo, biorąc pod uwagę fakt, że grał drugą główną rolę.

Na szczęście pozostała obsada świetnie sobie poradziła. Poza Channingiem fantastycznie dobrano aktorów. Bardzo charyzmatyczne role trafiły się Woody’emu Harrelsonowi oraz Jimowi Rashowi. Ten pierwszy zagrał tajemniczego agenta rządowego, przedstawiającego się jako Moe Berkus. Od razu skojarzył mi się z Cecilem Stedmanem z Niezwyciężonego, chociaż miał nieco inne podejście do swojej pracy, to czuć było pewne podobieństwo.
Zobacz również: Niezwyciężony, sezon 2 – recenzja 2. części. Cisza przed burzą
Wróćmy jednak do fabuły. Nasi bohaterowie mieli w zasadzie ten sam cel – wysłać człowieka na Księżyc – ale każdy dążył do niego w zupełnie inny sposób. Kelly musiała zadbać o dobry PR NASA i zdobyć dofinansowanie, aby Cole razem z zespołem inżynierów mógł dalej robić swoje, pracując nad Apollo 11.
Oczywiście Jones i Davis są swoimi przeciwieństwami, a te – jak wiemy – się przyciągają. Kelly jest przebojową intrygantką, żyje w świecie manipulacji, misternie plecionych kłamstw i niedopowiedzeń. Nic dziwnego, w końcu jest specem od reklamy. Inaczej nie byłaby najlepsza. Cole z kolei to spokojny mężczyzną z misją. Ceni sobie szczerość i prawdę. Te wartości są dla niego naprawdę ważne, a film pokazuje, że czasem wystarczy być sobą i wierzyć w to, co się mówi, by sprzedać swoją wizję innym.

Historia zmusza do zastanowienia się, czy walka o słuszną ideę jest ważniejsza niż prawda. Przecież o tym jest ten film. O wersji zapasowej lądowania nakręconej w studio. W kontrolowanych warunkach. Kampania Kelly okazała się bowiem tak dobra, że w pewnym momencie nie było odwrotu. Ameryka nie mogła pozwolić sobie na porażkę. Musiała pokazać zwycięstwo nad Rosją, nawet jeżeli miało nie być prawdziwe.
Zobacz również: Jedno życie – recenzja filmu. Opowieść o prostych bohaterach
Niestety fabuła okazała się dosyć przewidywalna. Zwłaszcza jeżeli chodzi o zakończenie. Typowy, hollywoodzki finał, do którego doprowadziła nieprawdopodobna ilość szczęścia i przypadku. Co gorsza, do kulminacyjnej sceny w ogóle by nie doszło, gdyby nie dziury logiczne i kompletny brak profesjonalizmu, w który naprawdę trudno było uwierzyć na tle wcześniejszych wydarzeń.
Podsumowując: film zdecydowanie warty jest obejrzenia. Pomimo kiepskiej muzyki, która w ogóle nie budowała napięcia i w najlepszym wypadku nie przeszkadzała, jest on przyjemny w odbiorze oraz całkiem lekki. Nie zabrakło mu jednak poważnych momentów. Przyznaję, że był to naprawdę dobry seans i nie żałowałam czasu spędzonego w kinie.
Źródło obrazka wyróżniającego: Materiały promocyjne filmu Zabierz mnie na Księżyc