Mesdames et Messieurs, powróciła i ona. Po rekordowo długiej przerwie, pierwsza połowa czwartego sezonu Emily w Paryżu zawitała na Netflixie. Czy wynagrodziła ona miesiące oczekiwań?
Internet chyba zdarł już zęby na stwierdzeniu, że Emily w Paryżu to guilty pleasure. Na pruderyjnym stwierdzaniu „och, ja to tak lubię się z nią odmóżdżyć…”. Przecież intelektualista przez wielkie „I” nie może pozwolić sobie na rozrywkę, która sztucznie nie winduje jego statusu. Przyznam się zatem bez bicia: czerpię wielką radość z oglądania perypetii nierozgarniętej Amerykanki w Paryżu. Nie spędza mi snu z powiek, czy wybierze ona przystojnego faceta numer jeden, czy numer dwa. Oglądając Emily w Paryżu czułam się zawsze się niczym słuchając głosówki od przyjaciółki, w której przyznaje się do jakiejś nierozważnej decyzji, lub po prostu w akompaniamencie wiatru i siorbanej przez nią na mieście kawki opowiada mi o swoim dniu.
Zobacz również: Geek Girl – recenzja serialu. Więcej Kopciuszków, Netflix wytrzyma
Ta porcja odcinków nie uderza jednak już w te swojskie tony. W viralowej recenzji Guardiana określono ją jako ekscytującą niczym oglądanie zasychającej farby. Nie jest może aż tak tragicznie, czuć jednak pewien wiatr zmian. Część z nich zdecydowanie działa serialowi na korzyść, ale o nich trochę później. Przytłacza je bowiem pewne poczucie zagubienia. Wątki w pierwszej części sezonu zdają się uciekać jak zebrana w dłonie woda. Gdy udaje się je jakkolwiek powiązać, tracą one sens. Większość czasu trudno jednak w ogóle znaleźć dla nich jakiekolwiek zakotwiczenie w serialowej rzeczywistości.
Widać na pewno, że twórcy nawiązują mniej lub bardziej bezpośrednio dialog z głosami widzów. Część scenariusza ewidentnie ma na celu pokazać nabytą samoświadomość serialu. Nie boi się w usta bohaterów wkładać krytyki, którą typowo wyrażono by w poście na Twitterze. Dla mnie najlepszym przykładem tej średnio udanej odpowiedzi jest jednak próba „wejścia w szarości” w jednym z odcinków. Od lat mniej lub bardziej żartobliwie widzowie sugerują, by Gabriel, Camille i Emily po prostu żyli w formie jakiegoś związku poliamorycznego. Dynamika, która wytworzyła się w świetle wydarzeń trzeciego sezonu, byłaby bardzo ciekawym polem do eksploracji, niekoniecznie czyniąc zadość tym życzeniom. Zamiast tego serial wybiera jednak rozwodnienie problemu. Największym problemem dla Emily nie jest bowiem niejasność relacji, brak zaufania czy ogólna suma niedopowiedzeń. Nie, w obrazku najbardziej nie pasuje jej… seks na dachu. Wymowne.
Zobacz również: It ends with us – recenzja filmu. Za zamkniętymi drzwiami
Wątki poboczne zostały potraktowane tu wyjątkowo po macoszemu. A szkoda. Odejście Juliena (Samuel Arnold) czy eurowizyjny wyjazd Mindy (Ashley Park) niosły potencjał dla interesujących rozwiązań. Zwłaszcza, że przyjaciółka Emily wpakowała się w oczywiście niekorzystny dla niej związek. W jednym aspekcie akurat scenarzystom trzeba oddać trochę sprawiedliwości: wątki molestowania seksualnego w miejscu pracy zostały pokazane całkiem dobrze. Zarówno system „ostrzegania” między pracownicami, jak i też dyskusje na temat lojalności wobec czyniącego źle członka rodziny zostały podjęte bardzo realistycznie. Przemiana światopoglądu Sylvie (Philippine Leroy-Beaulieu), która w pierwszym sezonie naśmiewała się jeszcze z #MeToo, by tutaj znaleźć się w centrum obnażenia obleśnych tendencji rekina świata mody, działa bardzo na plus. To zresztą, zdaje się, jedyna postać, która w jakimkolwiek stopniu się rozwinęła.
Niestety, jeden ważny wątek nie ratuje całości. Tak, Emily w Paryżu nie ma być salonem intelektualnym, jednak w pierwszych sezonach traktowała ona choćby o poszukiwaniu swojej tożsamości, czy też zwykłego miejsca w świecie. Teraz właściwie jedynym problemem bohaterki jest to, którego z przystojniaków kręcących się obok powinna wybrać. Zwiastun kolejnej części nie sugeruje, żeby miało to się jakkolwiek zmienić. Nota bene, jest to już niesamowicie nieracjonalne. Choć serial ma nieco problem z zachowywaniem logiki w swojej chronologii, możemy przyjąć, że Emily jest w Paryżu już ponad rok. Czy po takim czasie nie byłaby po prostu… zmęczona tą niepewnością? Pewne znużenie widać też w samych aktorach. Chemia między Lily Collins (Emily) a Lucasem Bravo (Gabriel) w niczym nie przypomina tej z poprzednich sezonów. Wszelkie romantyczne sceny między nimi są niezręczne i niemal wymuszone.
Zobacz również: Ziemia kobiet – recenzja serialu. Przyjemna odskocznia
Wielką poprawę możemy odnotować natomiast w kwestii wizualiów. Ujęcia Paryża są w tej części po prostu świetne. W niczym nie przypominają one średnio udanych, pocztówkowych widoków z pierwszych odsłon serialu. Podobnie zresztą i kreacje modowe bohaterek przechodzą metamorfozę, widoczną najjaskrawiej na przykładzie samej Emily. Znacznie łatwiej zobaczyć w nich mistrzowską rękę Patricii Fielding, choć wciąż do charakterności kostiumów Seksu w wielkim mieście im daleko.
Druga część serialu, mająca zadebiutować na Netflixie 12 września, przyniesie nam trochę odmiany. Wiemy, że na chwilę znajdziemy się w Rzymie. Wiemy też z zapowiedzi twórców, że na drodze Emily stanie (bez większej niespodzianki) kolejny mężczyzna. Chaos? Powtarzalność? Na razie pozostaje czekać cierpliwie, z nadzieją, że wszystkie luźne wątki splotą się w satysfakcjonujące zakończenie.
Źródło obrazka wyróżniającego oraz plakatu: Netflix