Szkolny incydent między dwoma chłopcami staje się punktem wyjścia dla Halfdana Ullmanna Tøndela. Zwykłe spotkanie rodziców przekształca się w wojnę między dwoma kobietami. Tylko czy naprawdę chodzi tutaj o dobro dzieci?
Tytułowy Armand po raz kolejny sprawił problemy w szkole. Tym razem sprawy zaszły jednak nieco za daleko. Mowa tutaj o przemocy seksualnej sześciolatka wobec swojego kolegi. I chociaż początkowo kary się bardzo pomału odkrywane, a pierwsze kilkanaście minut filmu zapowiada świetną batalię między bohaterami zamkniętymi w jednym pomieszczeniu, to wraz z biegiem wydarzeń reżyser coraz bardziej ucieka do metafor i kina artystycznego. A szkoda, bo historia traci na swojej wartości. Z kolei dziwne wymysły Halfana Ullmanna Tøndela odwracają całą uwagę, aż wreszcie zaczynają najzwyczajniej w świecie denerwować.
Zobacz również: Szefowa – recenzja filmu. Pleśń na kolację
Trudno nie oprzeć się pokusie porównania Armanda z Rzezią Romana Polańskiego. O ile jednak dzieło polskiego reżysera było spójne, a napięcie rewelacyjnie rosło z minuty na minutę, o tyle w norweskim kandydacie do Oscara im dalej w las, tym bardziej opuszczało mnie zainteresowanie. Zgrabnie zarysowane wątki, tajemnice i powiązania między bohaterami stają się coraz bardziej absurdalne, a zachowania bohaterów nieracjonalne. Nie ukrywam, że do kina przyciągnęła mnie Renate Reinsve, która swoją rolą w Najgorszym człowieku na świecie całkowicie mnie kupiła. W Armandzie charakterystyczna Elisabeth, w którą się wciela, traci swój zapał i urok, a co za tym idzie z intrygującej postaci staje się denerwująca.
Jednak, jeżeli już przy Renate Reinsve jesteśmy, to nie mogłabym nie wspomnieć o scenie historycznego śmiechu, który przemienia się w łkanie. Niestety świetny warsztat aktorski nie był w stanie uratować tego, co stało się z produkcją. Chociaż należę do zagorzałych fanek arthouse’u to z bólem serca muszę przyznać, że tutaj się po prostu nie sprawdza. Sceny dziwnych wyobrażeń w głowie Elisabeth, gdzie obłapiają ją ludzie czy dziwne tańce na szkolnym korytarzu, po prostu tu nie pasują. Ta opowieść zdecydowanie lepiej by wybrzmiała, gdyby reżyser pozbył się tych wszystkich „ulepszaczy”. Dostalibyśmy dobrą, poruszającą historię o trudnych relacjach między ludźmi (i to na wielu płaszczyznach: rodzice – dziecko, rodzice – pracownicy szkoły, mąż – żona i wiele innych), problemie systemu edukacji i opieki społecznej w Norwegii, przemocy w rodzinie.
Zobacz również: Joker: Folie à Deux – recenzja filmu. Niepotrzebny film
Armand, chociaż stara się opowiadać o trudnej sytuacji, w której jedno z dzieci staje się seksualnym napastnikiem, a szkoła nie ma pojęcia jak z owego problemu wybrnąć. Oczywiście na szali postanowione jest również pytanie czy ten incydent faktycznie miał miejsce. Czy nie jest to zwykła fantazja dziecka? Albo wymuszone przez rodziców wyznanie? To co najbardziej uderza w produkcji, to fakt, że tak naprawdę dobro dzieci odchodzi tutaj całkowicie w odstawkę. Olbrzymie ego zarówno Elisabeth, jak i Sary (Ellen Dorrit Petersen) staje się punktem zapalnym konfliktu. Chodzi już tylko o pokonanie siebie nawzajem. Bez względu na dobro chłopców. Równie bezradni wydają się pracownicy szkoły, którzy borykają się z prywatnymi sympatiami do bohaterów oraz strachem o reputację placówki – Elisabeth jest osobą publiczną.
Tym bardziej boli, że reżyser, mimo podjęcia się tak trudnych tematów, zdecydował się pójść w kierunku dziwnych artystycznych rozwiązań. A one całkowicie rozwaliły historię. Chociaż aktorsko jest tu naprawdę świetnie, to jednak scenariusz zrobił swoje. Armand został filmem nudnym, wyolbrzymionym i ewidentnie skrojonym pod satysfakcję Halfdana Ullmanna Tøndela. I to boli najbardziej.
Fot. główna: kadr z filmu Armand