Until Dawn (PS5) – recenzja gry. 3 stówki? A co tak tanio?

Zastanawiałem się, co by to znowu nie wyjść na zrzędę, żeby zrobić tym razem recenzję prześmiewczą. Soczyste 10/10, wychwalanie Sony i podziękowania, że remaster Until Dawn możemy kupić tylko za 300 złotych, a nie, powiedzmy, 600. Ale zdaję sobie sprawę, że spora ilość osób zwraca uwagę tylko na ocenę i nie chciałbym, aby ktoś przypadkiem wyłożył swoje ciężko zarobione pieniądze na ten śmieszny produkt.

W recenzji Astro Bota autorstwa Quaza, pada pewna smutna refleksja na temat Sony. Jak już pewnie wiecie, w grze z sympatycznym robocikiem jest wiele nawiązań do starych gier z portfolio PlayStation. Ape Escape, Patapony, Buzz czy chociażby ICO. Myśl Quaza idzie tak: Astro to nie cmentarzysko martwych IP, ale kreatywności PlayStation. Patrząc na to, co firma swego czasu oferowała graczom, a co oferuje dzisiaj, ciężko się z tym faktem nie zgodzić. Kreatywność zastąpiona została bezpiecznymi rozwiązaniami, a słynne podejście proklienckie (pamiętacie wielką aferę przy premierach PlayStation 4 i Xboxa One?) gdzieś po latach się rozmyło. Odświeżone wersje takich gier jak The Last of UsUncharted 4, Horizon Zero Dawn czy właśnie Until Dawn idealnie to podkreślają.

Zobacz również: The Quarry – recenzja gry. W lesie dziś zaśnie każdy

Until Dawn był dla Supermassive Games istnym przełomem. Po latach tworzenia DLC do Little Big Planet czy małych gier typu Start the Party!, w końcu otrzymali swoją szansę na zaistnienie. Wykorzystali ją w pełni. Until Dawn okazał się hitem, który otworzył przed studiem drzwi do dalszych projektów. A skoro interaktywny horror pokochali gracze na całym świecie, czemu by nie brnąć w to dalej? Takim sposobem powstało 5 odsłon The Dark Pictures Anthology, PlayLinkowe Hidden Agenda czy w końcu The Quarry. Żadna z nich nie powtórzyła sukcesu zarówno artystycznego jak i sprzedażowego pierwszego, wielkiego tytułu studia. Może stąd pomysł na odświeżenie Do Świtu i zmianę zakończenia w taki sposób, aby otworzyć sobie furtkę do sequela?

Twórcy w nowej wersji swojego największego hitu wprowadzili szereg usprawnień, które w teorii miały zachęcić już obeznanych z oryginałem gracz, obiecując nowe doświadczenia płynące z rozgrywki. Pomińmy te mniej ważne, jak nowe rozłożenie totemów, kilka nowych obiektów do zbadania czy zmieniony soundtrack, a skupmy się na przysłowiowym mięsku. Pierwszą rzeczą, jaka rzuci się nam w oczy po odpaleniu remastera Until Dawn jest bez wątpienia szata graficzna. Gra wygląda naprawdę ładnie i czasami można z siebie wydać ciche wow. Bohaterowie dostali nowe modele, przez co wyglądają znacznie lepiej względem oryginału. Największy lifting przeszedł jednak śnieg. Będący 9 lat temu jedynie białym podłożem dla bohaterów, dziś rzeczywiście przypomina śnieg w dziczy, po intensywnych opadach. Jest go mnóstwo, a postacie w nim brodzą, choć czasami widać, że efekt ten nie jest do końca dopracowany, jedynie nałożony na już gotowe animacje, co pozostawia mały niesmak.

Zobacz również: Najlepsze gry 2024 roku

Wraz z grafiką, zmieniła się także praca kamery – i jest to, niestety, zmiana na spory minus. Odświeżone Until Dawn oferuje standardowy, można powiedzieć przeorany tryb kamery zza pleców bohatera, dobrze znany z ostatnich gier tego studia. Zastępuje tym samym kamerę, która zmieniała się z każdą sceną i ukazywała obraz z najlepszego aktualnie punktu widzenia. Gra traci przez to mocno na swojej filmowości, ale również i nieoczywistości.

Supermassive Games, mimo odważnych zapowiedzi, nie wprowadziło większych zmian w scenariuszu. W zasadzie, dwiema jedynymi, znaczącymi różnicami względem oryginału, są prolog i epilog. Nowa cutscenka otwierająca grę miała lepiej nakreślić kontekst pranku zrobionego na Hannie. I chociaż scena ta była dość kiepsko wyreżyserowana w 2015 roku, tak nowa wersja jest jeszcze gorsza i bardziej niezręczna. Wydaje mi się, że twórcy znaleźli jedyne miejsce, w którym mogli rzeczywiście dodać nową zawartość i usprawiedliwili się tym rzekomym nakreśleniem kontekstu. Dodano również nowe zakończenie dla jednego z bohaterów oraz epilog, otwierający furtkę do sequela. Czy są to zmiany, za które warto wybulić 3 stówki? Zdecydowanie nie.

Zobacz również: Frostpunk 2 – recenzja gry. Powiało chłodem

Until Dawn było i wciąż jest naprawdę dobrym horrorem i jednym z lepszych przedstawicieli filmowych przygodówek. Niestety, remaster nie wyeliminował żadnego z grzechów i grzeszków oryginału. Wciąż usłyszymy legendarne w niektórych kręgach To tylko małe jajo w polskiej wersji językowej, a niektóre scenariuszowe głupotki i umowności (otwarte oczy – wiecie, do czego nawiązuję), po latach będą razić jeszcze bardziej niż niemal dekadę temu. Konkluzja jest taka, że jeśli stęskniliście się za górą Blackwood, to śmiało odpalajcie oryginał i nawet nie patrzcie na śmiesznie drogi remaster. Taki upgrade powinien wyjść jako DLC lub stand alone za maksymalnie 120 złotych. Wołanie za niego 3 stów? Nope!

Plusy

  • To dalej naprawdę dobry horror
  • Niezły upgrade graficzny...

Ocena

3 / 10

Minusy

  • Śmieszna cena
  • ... i kilka nieudanych lub niepotrzebnych "usprawnień" w innych sferach
  • Grzechy oryginału wciąż tutaj są, a "To tylko małe jajo" zawsze śmieszy
K W.

Nie lubi (albo nie umie) mówić zbyt poważnie i zawile o popkulturze. Nie lubi też kierunku, w którym poszedł Hollywood i branża gamingowa. A już na pewno nie lubi pisać o sobie w trzeciej osobie. W ogóle to on mało co lubi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najpopularniejsze
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze