Na Netflixie pojawiło się kolejnych 5 odcinków finałowego sezonu serialu Cobra Kai. Po sielankowej atmosferze, którą przywitał nas 6. sezon, nie pozostało już ani śladu. Turniej Sekai Taikai się rozpoczął, a wraz z nim nasi bohaterowie wpadli w wir wydarzeń, na które zupełnie nie byli przygotowani. Czym tym razem zaskoczyli nas twórcy serialowej kontynuacji serii Karate Kid?
Twórcy serialu Cobra Kai ewidentnie postanowili opuścić netflixową scenę z hukiem. Wydawać by się mogło, że przez 5 sezonów wyeksplorowali już wszystko to, co pozostawiła im po sobie seria filmowa. Postacie i wątki znane z Karate Kida wyrastały przed widzem niczym grzyby po deszczu, a serial nadawał im nowego wymiaru i celu. Nic więc dziwnego, że w pewnym momencie doszliśmy do miejsca, w którym materiał filmowy, który można było przywołać, się skończył. Być może był to jeden z powodów, dla których twórcy serialu Cobra Kai postanowili pójść o krok dalej.
Zobacz również: Oddana przyjaciółka – recenzja serialu. Kłamstwo ma krótkie nogi
W finałowym sezonie nasi bohaterowie wybierają się na turniej Sekai Taikai do Barcelony. Tam, poza swoimi nemesis, Miyagi-do będzie musiało stoczyć walkę z 15 innymi dojo. Do tej pory zarówno postacie, jak i widzowie pozostawali w The Valley z ewentualnymi wycieczkami wspomnieniowymi do Japonii. Teraz świat staje przed nami otworem. Dowiadujemy się przy tym, że Cobra Kai nie jest jedynym silnym dojo, które stoi na drodze do zwycięstwa. Nowi przeciwnicy, a w szczególności broniące tytułu mistrzów dojo Iron Dragons, prezentują umiejętności, które mogą zagrozić nie tylko uczniom Johnny’ego Lawrence’a i Daniela LaRusso, ale też najlepszym zawodnikom Kreese’a.
Dwóch championów Iron Dragons, Axel i Zara, może okazać się o wiele cięższymi przeciwnikami niż pozostali. Tych dwoje zdecydowanie nie oszczędza innych zawodników, a ich sensei nie szczędzi złośliwości Johnny’emu Lawrence’owi. Sensei Wolf i jego Iron Dragons już od pierwszych minut na macie pokazują, że są na tyle mocni i zdeterminowani, by konkurować z Cobrą Kai o jej miano największego antagonisty. Nie mają też zamiaru oddać swojego zwycięskiego tytułu bez zażartej walki – i to nie tylko na macie. Walki odbywają się na wielu poziomach, w tym również (a może i przede wszystkim) na płaszczyźnie psychologicznej.
Zobacz również: Ucieczka z Chinatown: recenzja serialu. Pięć smaków
Wprowadzenie do narracji wielu świetnych wojowników dało twórcom możliwość pokazania naprawdę niesamowitych sekwencji walk z wieloma uczestnikami naraz. Ten sezon Cobry Kai prezentuje jeszcze bardziej imponujące i „epickie potyczki”, co tylko dodatkowo rozgrzewa już i tak mocno napakowaną akcją fabułę. Presja, pod jaką znaleźli się nasi bohaterowie, wylewa się na widza z ekranu. Starcia i dramaty zobaczymy na każdym możliwym froncie, a wraz z kolejnymi wyzwaniami stawianymi przed Miyagi-do napięcie tylko rośnie. W tej części finałowego sezonu nie ma miejsca na oddech. Jest tylko karate, intrygi i zacięta rywalizacja.
Czy związek Tory i Robby’ego przetrwa po dołączeniu Tory do Cobry Kai? Czy Eli i Demetri będą w stanie ze sobą współpracować po wydarzeniach z pierwszej części ostatniego sezonu? Jak Devon poradzi sobie z presją, wiedząc, że swój udział w turnieju zawdzięcza oszustwu? Jak Robby i Sam odnajdą się jako kapitanowie zespołów? Gdzie w tym wszystkim znajdzie się Miguel? To tylko kilka z licznych tematów, które poruszą te odcinki. Dalsze próby odkrycia prawdy na temat Miyagiego czy rywalizacja z Kreese’em to jedynie wierzchołek góry lodowej. I choć Johnny i Daniel zakopali topór wojenny w pierwszej części sezonu, na nich również wpłynie stres. A jak już wiemy, ich niesnaski mogą znacząco zachwiać i tak już wątpliwą równowagę w zespole.
Zobacz również: Tomb Raider: Legenda Lary Croft – recenzja serialu. Odnaleźć równowagę
Mnogość postaci i wątków, choć wprowadza jeszcze większy chaos do i tak już szalonego serialu, działa mimo wszystko zna jego korzyść. Szybkie tempo i zaskakujące zwroty akcji przywodzące na myśl niekończące się wyciąganie królika z magicznego kapelusza, sprawiają, że trudno jest oderwać wzrok od ekranu. Zwłaszcza że twórcy wykorzystali lokalizację i zaprezentowali nam nie tylko szokująco dobre ujęcia walk, ale również piękne krajobrazy Barcelony. Całość, jak zawsze, okraszona jest humorem i idealną dozą kiczowatości utrzymującą atmosferę poprzednich sezonów. Nie zabrakło też miejsca na dramaty rodzinne, amory i rzewne przemowy bohaterów. Wydają się oni równie świadomi zbliżającego się końca, co odgrywający te role aktorzy czy też widzowie. To ostatni raz, gdy staną razem na macie w turnieju. Później ich drogi rozejdą się wraz z rozpoczęciem nowego etapu, jakim są studia i dorosłe życie.
Co również zasługuje na uwagę, to to, że twórcy wykonali genialną robotę w kontekście odwrócenia oczekiwań widza. Choć w poprzednich sezonach bardzo często byłam w stanie przewidzieć, co się wydarzy, tutaj zostałam kilkukrotnie zaskoczona tym, w jaką stronę poszła fabuła. Miałabym pewne uwagi przynajmniej co do jednego rozwiązania. Jednak muszę przyznać, że w tym szaleństwie była metoda i że koniec końców finał drugiej części sezonu był zarówno „epicki”, jak i zaskakujący. Nie mogę się doczekać 3 i jednocześnie ostatniej odsłony, na którą przyjdzie nam niestety poczekać aż do lutego. Trudno mi jest wyobrazić sobie, w którym kierunku pójdą teraz twórcy. Myślałam, że nic mnie już w tym serialu nie zaskoczy, ale jednak tym razem się udało. Cobra Kai trzyma poziom, a finałowy sezon oferuje wszystko to, za co widzowie kochają ten serial: dynamiczne sceny walki, dobry humor, nieporozumienia i konflikty, a także odrobinę kiczu.
Źródło grafiki głównej: materiały promocyjne Netflix.