Legendarne trio z Norwegii, po ośmiu latach bez nowej płyty, powraca z premierowym materiałem. Kto oglądał a-ha: The Movie (swoją drogą, jeden z najlepszych muzycznych dokumentów, jakie widziałem) wie, że między muzykami od lat panowały mocne zgrzyty, które powodowały częste zawieszenia zespołu. Tak było i tym razem. Panowie (znów) do siebie wrócili udowadniając, że w trudnym i napiętym czasie można pisać udane i piękne piosenki.
Nie zawsze ich lubiłem. Ba, w latach 90’ na początku XXI wieku byli dla mnie synonimem kiczu. Wszystko zmieniło się w 2002 roku za sprawą genialnego i przełomowego albumu Lifelines, na którym udowodnili, że oprócz chwytliwych, ładnych melodyjek (często jednak mdłych), potrafią zaczarować, zaintrygować za pomocą rozbudowanych kompozycji spod znaku alternatywnego popu/electro. Od tego czasu stałem się ich fanem. Choć wcześniej (oczywiście przeprosiłem się ze ‘starociami’) ani później nie nagrali nic tak genialnego jak wspomniany Lifelines, to z pewnością krzywdzącym jest, że a-ha to tzw. one hit wonder.
Zobacz również: Na zachodzie bez zmian (2022) – recenzja filmu. Jak wyniszcza wojna?
Oprócz Take On Me mieli jeszcze mnóstwo świetnych utworów oraz przebojów zdobywających światowe listy przebojów (z UK Charts włącznie). Zresztą do inspiracji norweskim trio przyznają się m.in. Coldplay czy Kanye West. A Panowie ciągle sobie trwają, teraz już trochę z boku… I nagrywają dobrą muzykę. Taka też jest premierowa płyta True North.
Przede wszystkim, słyszę tu mocną kontynuację zapoczątkowaną na poprzednim albumie czyli Cast In Steel z 2014 roku. Czyli znów jest bardzo melodyjnie, raczej sentymentalnie. Na tej nowej zwłaszcza za sprawą smyków, które przewijają się przez większą część całości (np. Hunter In The Hills, True North, You Have What It Takes). To też mocno akustyczna muzyka jak na pionierów syntetycznych brzmień. Te najfajniejsze to singlowy, wręcz kołysankowy I’m In czy bitlesowski (też ze smykami) Bluest Of Blue. O starych nawykach przypominają w Make Me Understand.
Całościowo, to moim zdaniem, naprawdę fajny i równy album. Jednak chyba niemodny i nie „na czasie”. Dla fanów aksamitnego głosu Mortena Harketa jak znalazł. Ci co w ogóle nie znają zespołu lub kojarzą tylko wspomniany (i ciągle żywy) Take On Me, raczej nie znajdą tu nic dla siebie. Niestety, trąci myszką. Z drugiej jednak strony, w zalewie naprawdę nijakich współczesnych produkcji, True North to szlachetny kamień, bo choć staroświecki, to perfekcyjnie obrobiony.