Po miesiącu przerwy Netflix wypuścił drugą część 3. sezonu Wiedźmina. Skłamałbym jednak mówiąc, że ostatnie 3 odcinki były wyczekiwane. Nie rozumiem zabiegu z dzieleniem serii na 2 części, ponieważ to co zostało nam zapodane do tej pory skutecznie odrzuciło chyba każdego możliwego widza od kontynuowania przygody z tą ekranizacją. Ja obejrzałem z musu. I jak myślicie – jest lepiej niż dotychczas? Cóż – nieco Was zaskoczę.
Doszło do słynnego i wyczekiwanego przez wielbicieli książek kulminacyjnego momentu. Chwili, w której w sekundę wszystko się posypało. Aretuza płonie. Czarodzieje stają naprzeciwko siebie, w grę włącza się polityka i szpiedzy. A pomiędzy nimi wszystkimi stoi Ciri i czuwający nad nią Geralt. Wiedźmin chwilę po złapaniu Dijkstry otrzymuje łopatologiczne wyjaśnienie co się tak naprawdę odstawia w murach akademii. Chwilę później dochodzi do “widowiskowego” starcia z udziałem magów, żołnierzy…w sumie kogo się tylko dało upchnąć. Widowiskowego oczywiście w oczach twórców serialu, gdyż z punktu widzenia szarego obserwatora cała sekwencja jest po prostu męcząca. To przepełnione niezrozumiałymi zabiegami i plot twistami, pokryte grubą warstwą głupot dziwadło jest kulminacją wszystkiego co nie działa w tym serialu, a co przy odrobinie starań mogłoby wyjść znacznie lepiej.
Recenzując te ostatnie 3 odcinki nie wiem nawet od czego zacząć. Wydaje mi się, że w tekście na temat poprzednich epizodów powiedziane zostało już wszystko. Nowe po prostu kontynuują to samo. Prawie że nie ma tu żadnej innowacji lub poprawy. No właśnie – “prawie że”. Ponieważ w pod koniec 6. odcinka dzieje się jednak coś dziwnego. Starcie Geralta i Vilgefortza. I dziwne nie jest samo starcie, tylko fakt, że stanowi ono jakoby przecięcie wstęgi, chwilowe błyśnięcie w ciemnym tunelu. Przez krótką chwilę serial wydaje się jakby zyskiwać cień szansy na polepszenie jakości. Od momentu walki Geralta, całość zaczyna się robić “strawna”. Bo to co widzieliśmy do tej pory przetrawić się zdecydowanie nie dało. Jednak – aj waj – trwa to tylko krótką chwilę.
Zobacz również: The Walking Dead: Dead City – recenzja serialu. Negan w starym dobrym stylu!
Sam pojedynek jest prawdopodobnie jednym z najlepszych momentów w serialu. Co więcej, poza oczywiście wszystkim co widzieliśmy do chwili skrzyżowania broni, wygląda to nie tylko widowiskowo, ale i podobnie do oryginalnego starcia, znanego z książki. I chodzi mi tu nie o okoliczności, ponieważ one się mocno różnią, a o emocje, które widzowi towarzyszą. Pierwszy raz od dawna opuściło mnie znużenie, a oczy na chwilę się rozszerzyły. I faktycznie obchodziło mnie, co się stanie z ekranowym Geraltem. Także, jeżeli miałbym rozdzielać gwiazdki za to co w serialu wyszło, to wpierdziel, jaki Wiedźmin zebrał od Vilgefortza zdecydowanie na aplauz zasługuje.
Całkiem nieźle wyszedł twórcom również kolejny odcinek. Na pierwszym planie ląduje tutaj Ciri. My natomiast otrzymujemy sprawne streszczenie bardzo obszernego fragmentu książki, w którym to Cirilla ląduje na pustyni, i próbuje na niej nie wykitować. Oczywiście sama walka o przetrwanie nawet scenarzystom wydała się nudna, więc musieli wtrynić swoje 3 grosze, oferując głównej bohaterce stawianie czoła przeszłości, w postaci widma matki i pewnej nieznanej czarodziejki. Średnio to wypadło, ale cóż – bywało gorzej. A więc przymykam na to oko. Natomiast bardzo dobrze zagrał sam wątek pustyni, męczącej podróży, odosobnienia i tragizm sytuacji. Dodatkowo świetne zdjęcia sprawiły, że odcinek wyszedł całkiem sprawnie.
Zobacz również: Tajna Inwazja – recenzja serialu. Za dużo/za mało
Nie mogło to jednak trwać wiecznie – a szkoda. Zejście z pustyni było niestety równoznaczne z powrotem do rutyny. Finałowy odcinek trzeciego sezonu zaserwował nam dziwne zabiegi fabularne i to zapodane w tak infantylny sposób, że ból za oczami znów zaczął doskwierać. Nie chodzi tu już nawet o to nietrzymanie się oryginału, na którym tak chętnie wieszam psy – do tego powoli się przyzwyczaiłem.
Nie chodzi nawet o to, że twórcy odbiegając od oryginału i idąc własną drogą robią to szalenie nieudolnie. Nawet, gdyby serial funkcjonował jako samodzielny byt, a nie pseudo ekranizacja, to była by zwyczajnie słaba produkcja, w której roi się od głupot i robienia z widza imbecyla. Ale niestety wciąż najbardziej poszkodowani są fani serii Wiedźmin, oglądający na ekranie swoich ulubionych bohaterów, którzy są wręcz profanowani. Większość z nich nie zawiera już nawet cienia postaci, na której się opiera. Serialowe wersje są słabo sportretowane, aktorzy, którzy próbują jednak coś z tym zrobić mają ręce związane przez fatalny scenariusz. Ciężko się słucha po raz kolejny tych samych nudnych i wzniosłych monologów, czy nadętych rozmów.
Chociaż znalazło się tutaj kilka postaci, które dały się polubić, czy wyróżniały spośród pozostałych. Bardzo dobrze według mnie wypadł debiut Milvy, granej przez Meng’er Zhang. Ciekawie się to oglądało, gdyż aktorka mimo wyraźnych różnic wizualnych (i rzecz jasna rasowych) bardzo dobrze wypadła w roli. Co prawda nie świetnie, ale to już nie jej wina, tylko ludzi piszących jej kwestie. Aż zaskoczony byłem, że jakaś interpretacja postaci jest jeszcze w stanie mnie w tym serialu pozytywnie zaskoczyć. Podobnie było w przypadku Mahesha Jadu, wcielającego się w postać Vilgefortza. Aktor dosłownie dwoma scenami zyskał uznanie. Jedna z nich to oczywiście wspomniane ikoniczne starcie z Geraltem.
Zobacz również: Najlepsze seriale Netflixa
Co się zaś tyczy samego Henry’ego Cavilla. Wciąż wygląda na zmęczonego. Nie ciągłą walką i cięgami, jakie dostał od maga. On jest ewidentnie zmęczony długim okresem wypowiedzenia, bo widać w większości ujęć, że on po prostu ma dość. Ma swoje popisowe chwile, gdy wyciąga miecz i pokazuje kunszt w trakcie wciąż widowiskowych walk. Pojedynki dalej są sprawnie i efektownie zrealizowane – nawet jeżeli ich nakręcenie nie ma absolutnie żadnego sensu czy fabularnego podłoża.
Opowieść zaś kończy się…zwyczajnie. Czuć, że to tylko kolejny rozdział w historii, płynnie przechodzący do dalszej części, czyli poszukiwań Ciri. Natomiast brak jakiegokolwiek nakreślenia, że dla Cavilla jest to już koniec. Żadnej drobnej sugestii, żadnego mrugnięcia okiem w stronę widzów. Nic. I tu również szkoda, bo przy odrobinie chęci można by było z tego zrobić subtelne pożegnanie, czy nawet “inside joke”, a’ la: “Przecież niedługo się zobaczymy”. Natomiast widać, że nawet tego scenarzystom się nie chciało robić. Zamiast tego udajemy, że nic się nie stało. A może to i lepiej, bo jeszcze i tu by przegięli w złą stronę…
Także kolejny sezon serialu Wiedźmin od Netflixa się zakończył. Studio po raz kolejny utwierdziło nas, że serial nie jest warty ani energii na jego oglądanie, ani pieniędzy, które są na niego wydawane. Nawet chwilowe przebłyski zapowiadające poprawę szybko przygasają. Główny aktor dostrzegł to już jakiś czas temu i w porę się katapultował. Reszta obsady, nie posiadając takiej samej renomy jak Cavill nie może sobie chyba jednak na to pozwolić. Tak więc przedstawienie trwa, i trwać niestety będzie. Ja natomiast nie wiem, czy dobrowolnie kiedyś wrócę do serii, nawet pomimo ciekawości, jak bardzo źle będzie dalej.