Wojny Jednorożców – recenzja filmu. Plusz, róż, śmierć i pożoga.

Dobry jednorożec to martwy jednorożec! Pluszowe misie z takim sloganem na ustach wyprawiają sią na misję do świętego lasu. Cel: odzyskać dawno utracone ziemie i wytępić okupanta, jednorożce. Wszystko zamknięte w formie naprawdę ładnego, kolorowego oraz niesamowicie brutalnego filmu animowanego. Brzmi co najmniej intrygująco, nie? Oto Wojny Jednorożców.

Co to był za seans. Cały czas nie do końca umiem go sobie poukładać w głowie. Historia wydaje się całkiem prosta, ale wbrew pozorom wcale taka nie jest. Reżyser i scenarzysta, Alberto Vazquez, prowadzi narrację w dość nietypowy sposób. Mam wrażenie, że mocno komiksowy, bo sceny są często krótkie, szybko ucinane, przechodzimy zaraz do kolejnego kadru. Wiele rzeczy opowiedzianych jest w sposób subtelny, zniuansowy, tylko po to, żeby zaraz uderzyć nas obuchem oczywistości i przerysowania. 

Wojny Jednorożców
Fot. Kadr z filmu

Wróćmy jednak do samej fabuły. Głównymi bohaterami są pluszowe misie, Błękitek oraz Grubcio, rekruci w misiowej armii. Indoktrynowani przez kapłanów stają się narzędziem w świętej wojnie przeciwko jednorożcom. Wojnie czysto religijnej, budowanej na świętej księdze i bożych prawach. Błękitka poznajemy jako misia wymagającego od siebie wiele, dążącego do bycia ideałem, który okazuje się głęboko skrzywdzonym, pozbawionym pewności siebie chaotycznym psychopatą. Grubcio jest jego zupełnym przeciwieństwem. Zakompleksiony, wyśmiewany, nie traci nadziei i wewnętrznej dobroci. To wokół tej dwójki zbudowane są najważniejsze wątki fabuły, choć oczywiście bohaterów jest znacznie więcej. Poznajemy kapłana-radykała, surowego dowódcę i innych członków oddziału. Zderzenie wielu różnych osobowości, które nieraz prowadzi do konfliktów, mniejszych, czy większych. Po drugiej stronie barykady film przedstawia nam Marię, jednorożca-nastolatkę, która próbuje w lesie odnaleźć swoją matkę, a my w tych poszukiwaniach jej przez jakiś czas towarzyszymy. 

Zobacz również: Zielona granica – recenzja filmu. Człowiek człowiekowi…?

Seans przede wszystkim zostawił mnie z ogromną falą kinowych skojarzeń. Czego tu nie ma? Wątki leśnych walk, czy przedzierania się przez dżunglę od razu na myśl przywodzą wojnę w Wietnamie, a co za tym idzie takie obrazy jak chociażby kultowy Czas Apokalipsy. Historia Grubcia do pewnego momentu to Full Metal Jacket. Same kolorowe pluszaki od razu na myśl przywodzą Tęczowe Misie. Kiedy tylko dochodzi do pierwszych potyczek, skojarzenie szybko przeradza się w Happy Tree Friends. Biegająca po lesie Maria jest zupełnie jak Bambi, a historia braci jest tak bliska biblijnych postaci Kaina i Abla. Reżyser strzela w nas wieloma inspiracjami, nawiązaniami oraz interpretacjami jak z karabinu. Nie tworzy to, przynajmniej dla mnie, łatwego w odbiorze filmu. Nie żeby był on jakoś specjalnie skomplikowany, ale ilość poruszonych wątków i problemów może okazać się przytłaczająca. 

Fot. Kadr z filmu

Przede wszystkim mamy trudną historię braci, przepełnioną zarówno miłością, jak i niewypowiedzianą zazdrością. Historię o tyle też ciężką, że tworzącą się w cieniu rodzinnej tragedii, mocno rzutującej na rozwój relacji Błękitka i Grubcia. Jest niezwykle ważny wątek religijnej indoktrynacji, która z kolorowych przytulasków robi bezwzględnych morderców oraz żądnych krwi wojowników. Są narkotyczne wizje, jest toksyczna męskość a także jej konsekwencje. W końcu obserwujemy też wojnę, zarówno z perspektywy jednostek jak i społeczeństwa. 

Wojny Jednorożców to film nieco chaotyczny, co tylko utrudnia mi poukładanie sobie wszystkich tych wątków i refleksji do kupy w jakąś spójną całość. W trakcie seansu pomaga w tym jednak warstwa realizacyjna. Vazquez świetnie operuje kolorami, kontrastami, kreską. Kreskówkowy świat misiów zderza się z dużo bardziej realistycznym lasem, pełnym zwierząt i bujnej roślinności. Ta dwoistość pozwala łatwiej odnaleźć się w tym konflikcie. Wojny Jednorożców to w pierwszej kolejności antywojenny manifest. Satyra na wojnę, religijny fanatyzm, męskość i to momentami satyra naprawdę hardkorowa. Vazquez nie gryzie się w język i chlasta nas co jakiś czas naprawdę przykrym komentarzem społecznym. Komentarzem ubranym w quasi-biblijne szaty lub kolorowe, mięciutkie futerka, a ostatecznie niesamowicie nihilistycznym i wręcz depresyjnym. 

Zobacz również: Ostatni Wiking – recenzja filmu. A żeby tak to wszystko rzucić i wyjechać w Bieszczady…

Fot. kadr z filmu

Reżyser chyba jednak nie zawsze umie do końca zapanować nad własnym potokiem myśli. Film momentami na chwilkę “ucieka” w wątki, które wydają się być jakąś osobną częścią doklejoną do całości. Nie da się też nie zauważyć, że nie każda scena potrzebuje takiej brutalności, jaką film epatuje. Żarty też bywają niewybredne, niepotrzebnie przeseksualizowane. Zupełnie jakby Vazquez chciał szokować dla samego szokowania i momentami wywoływało to zgrzyt zębów. Nie zawsze trzeba być edgy! Jak już się tak czepiam, to jeszcze wspomnę tylko, że tempo filmu jest tyleż mocne co nierówne. Oczywiście mamy przerywniki, chwilę na uspokojenie i spowolnienie. Często film jednak pędzi, pokazując nam całe serie niepokojących, smutnych czy brutalnych obrazów. Brakuje odpowiedniego wyważenia. No ale to nadal trwająca zaledwie 90 minut animacja, więc jest to wytłumaczalne i wybaczalne. Za to udźwiękowienie, dubbing oraz muzyka, są na naprawdę wysokim poziomie, robiąc rewelacyjną robotę w budowaniu odpowiedniego klimatu każdej sceny.

Ostatecznie obraz Vazqueza zostawia mnie z licznymi refleksjami oraz emocjami, które tuż po seansie kotłują się w głowie niczym misie z jednorożcami w okopach. A to dobrze o filmie świadczy, tego od takich seansów oczekuję. Nie jest to na pewno dzieło dla każdego. Wbrew pierwszemu wrażeniu i zaserwowanej formy, Wojny Jednorożców to jest pełnokrwisty (hehe) film (anty)wojenny, pełen wszystkiego, co w człowieku najgorsze, z naprawdę niewielką nutką tego, co w nas dobre. Te refleksje, z którymi nas zostawia, nie są też szczególnie pozytywne, a sama fabuła to ścieżka destrukcji, którą ludzkość raz za razem podąża.

Czy mogę powiedzieć że się zachwyciłem? Poniekąd tak, wciągnął mnie ten świat, rozemocjonował. Vazquez zupełnie kupił mnie zaserwowaną formą, przegiętą groteską, drobnymi niuansami. Na pewno nie polecę go każdemu, ale jeśli komuś nie przeszkadza kino bezkompromisowe, przerysowane, brutalne, to warto wyskoczyć do kina! Film do polskich kin wprowadza Velvet Spoon, a premiera już 29 września.

Za udostępnienie filmu do recenzji dziękujemy polskiemu dystrybutorowi, Velvet Spoon.

Źródło głównej grafiki oraz plakatu: materiały promocyjne // Velvet Spoon


https://buycoffee.to/popkulturowcy
Postaw nam kawę wpisując link: https://buycoffee.to/popkulturowcy
Lub klikając w grafikę

Plusy

  • Bezkompromisowy - Vazquez nie bierze jeńców
  • Realizacja na wysokim poziomie
  • Wciągająca, emocjonująca i wielowątkowa fabuła

Ocena

8 / 10

Minusy

  • Niektóre wątki jednak wydają się zbędne
  • Czasami zbyt "edgy"
Paweł Witkowski

Gram w planszówki. Piszę o planszówkach. Fanboy Marvela. Lubię: Mavel Champions LCG, Legendary Marvel, Na Skrzydłach, Terraformację Marsa, rzucanie kostkami i deck building.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze