Sezon na dobrą komiksową passę trwa u mnie w najlepsze. Paradoksalnie, te najlepsze komiksy, po które przychodzi mi sięgać, nie są kompletnie związane z tematem, który przed wieloma laty kojarzył mi się tylko z komiksami. Mowa o superbohaterach, herosach i supermocach. Tymczasem najwięcej frajdy czerpię z właśnie oryginalnych pomysłów zawartych w takich opowieściach jak ta od Johnsona i Catesa.
Tytułowa Widmowa Flota, którą wymienieni wyżej twórcy wprowadzili w swoim komiksie, to prywatna firma, która zajmuje się transportem tajemniczych, niebezpiecznych i pożądanych… rzeczy. Ciężko stwierdzić, co dokładnie, ponieważ podobnie jak Jason Statham w swoich najbardziej kultowym akcyjniaku kurierzy floty „nigdy nie zaglądają do przesyłki”. Wiadome jest jednak, że są to „legalne” przesyłki i bezpieczne kursy. O tym drugim przekonujemy się już na początku, kiedy dwóch kierowców ciężarówki wiozącej tajemniczy ładunek zostaje zaatakowanych przez inną zainteresowaną nim grupę najemników. Szybko wychodzi na jaw wewnętrzna intryga, od której rozpoczyna się faktyczna opowieść, której motorem napędowym jest zemsta za zdradę.
Zobacz również: Grzesznicy – recenzja filmu. Gdy diabeł zapuka do drzwi
Zarówno początek, który popycha fabułę, jak i niektóre późniejsze wątki, mogą się wydawać schematyczne, niczym z kultowych starych filmów akcji. Zarówno motyw zemsty, jak i tajemniczej organizacji, aż po głównego bohatera. Nie przeszkadza to jednak w czytaniu, bo nawet te stare, ale sprawdzone motywy bardzo dobrze tutaj siadają. Natomiast krwisty i mocno brutalny wydźwięk sprawdza się świetnie. Tak samo jak tajemnica owiana wokół ładunku, która niczym w Poszukiwaczach Zaginionej Arki aż do finału nie jest ujawniona. Porównanie do klasycznego filmu z Indianą Jonesem pada tu w zasadzie kilkukrotnie, zresztą bardzo trafnie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę mocno odrealnioną końcówkę. Końcówkę, która wyjaśniając fabułę, wywraca ją jednocześnie do góry nogami.
Komiks ma kilku bardzo fajnie napisanych bohaterów. Począwszy na głównym, czyli Tracie Moralesie, a na polującym na niego zabójcy Mickey’u kończąc. Choć są typowi dla tego gatunku, dobrze ogląda się ich w akcji. Zniszczony, napędzany zemstą twardziel, żywa legenda, niebezpieczny i zaprawiony w bojach weteran. Drugi to równie niebezpieczny osobnik – jednoosobowa armia, a przy tym maniakalny morderca i charyzmatyczny wariat. Istny koktajl Mołotowa, który sprawdza się świetnie, choć widzimy go niestety dość krótko.

Bardzo spodobał mi się również klimat oraz wykreowany świat. To drugie nadało świetne tło dla historii. Bardzo kojarzył mi się z pierwszym Mad Maxem z 1979 roku. Widmowa Flota również miała w sobie coś z postapo. Ale nie takiego w stylu wyniszczonego świata z chociażby Fallouta, a właśnie takiej scenerii jak we wspomnianym filmie z Gibsonem. Czyli ziemia nie jest jeszcze ruiną, ale już coś jest z nią nie tak, a cywilizacja powoli zmierza ku upadkowi, choć wydaje się jeszcze jakoś funkcjonować. Właśnie coś takiego czułem oglądając strony tego komiksu. Dlatego klimat określiłbym jako „a’la postapo”, nie zaś „postapo pełną gębą”. Tak czy inaczej sprawdziło się bardzo dobrze.
Zobacz również: Cień Endera – recenzja książki. Drugi po geniuszu, wciąż genialny
Całkiem nieźle przedstawił się również zwrot akcji w finale. Był dość niespodziewany, bo choć można było przypuszczać, że wątek ładunku zmierzy w stronę mocnej fantastyki, to jednak takiego kierunku i skali nie sposób było przewidzieć. Było ponuro, chwilami przerażająco, a jednocześnie dynamicznie i efektownie.
Zaskoczony jestem, że Widmowa Flota przyjęła się po swojej oficjalnej premierze tak słabo. Komiks ma ciekawą fabułę, świetny klimat, zawiera w sobie sprawdzone schematy, które bardzo dobrze tutaj siadają. I w sumie rzeczą, której najbardziej tutaj brakuje, jest brak samego dalszego ciągu. Bo mimo teoretycznie zamkniętego zakończenia była tutaj przestrzeń na więcej historii po kulminacyjnym punkcie fabuły.