Bękarty – recenzja filmu

Siedzę w filmach od kiedy skończyłem 6 lat. Oczywiście, nie miałem wtedy takiej świadomości i wiedzy jaką mam obecnie, a gust nie przypominał żadnym kształtem tego, który mam teraz.

Kiedyś – dla przykładu – uważałem, że filmy Trzech Wesołych Pielęgniarzy oraz Operacja: Hamburger to najlepsze produkcje pod słońcem; dziś, na szczęście, jestem nieco bardziej rozwinięty i krytyczny, więc miano najlepszego filmu należy już tylko do Operacji Hamburger. Ale w tym przydługim wstępie zmierzam do tego, iż jedna z wielu rzeczy, których nauczyłem się podczas mojego cyklu edukacyjnego w dziedzinie filmu, to to, że życie pisze najlepsze scenariusze. Komediodramaty to bezsprzecznie moje ulubione kino i, mimo że przy filmie Bękarty widnieje gatunek komedia, ten tytuł miał naprawdę spory potencjał na bycie czymś więcej.

Zobacz również: Tożsamość Zdrajcy – recenzja filmu

Niestety, debiutant na stołku reżysera, Lawrance Sher (dotychczas odpowiedzialny za zdjęcia w takich produkcjach jak Kac Vegas, Dyktator, Rekiny Wojny), stworzył filmowy miszmasz, w którym… Kac Wawa spotyka Małą Miss.  Produkcja cierpi na zbyt dużą ilość niepotrzebnych scen, wątków i postaci, co przekłada się na przeraźliwie niską jakość w odpychającej i nużącej, pierwszej połowie filmu. Dobrych żartów brak, a jedyny śmiech na sali spowodowany może być załamaniem nerwowym widza z nieco słabszą psychiką. Druga połowa? Kompletnie (no, w pewnym stopniu) inny poziom! Po godzinie bezsensownego chaosu, akcja na ekranie w końcu zaczyna interesować i angażować widza. Tylko co z tego, skoro 3/4 sali do tego czasu zdąży opuścić seans? I to jest moim zdaniem niezły pomysł na nowy challenge internetowy. Mieliśmy Zjedz łyżkę cynamonu, mieliśmy Ice Bucket Challenge, a teraz będziemy mieć Spróbuj dotrwać do drugiej połowy Bękartów. Wyzwanie ogromne, prawda, ale nagroda, o dziwo, całkiem warta świeczki. Szczególnie ze względu na gag z cichym recepcjonistą. Wyłącznie dla tej jednej sceny, mógłbym przecierpieć raz jeszcze kilkudziesięciominutowy epizod z Terrym Bradshaw. A skoro o Terrym mowa…

Podejrzewam, że jeśli ktoś kiedyś będzie jeszcze pamiętał o filmie Father Figures, to za 20 lat, jednym z najbardziej palących pytań, obok Czemu Kevin Spacey nie wystąpił w niczym od 2017 roku i  Jak to się stało, że Ostatni Jedi ujrzał światło dzienne, będzie zapytanie o intencje, które przyświecały scenarzyście przy rozpisaniu tak dużej części filmu dla byłego futbolisty, obecnie komentatora sportowego, Terry’ego Bradshaw. Zarówno jego występ, jak i cały segment z postacią przez niego graną, stanowią sztandarowy przykład na wspomniany przeze mnie wyżej, główny grzech towarzyszący Bękartom. Pozostali aktorzy dają radę, choć ciężko tu o jakieś wyróżnienia. Z całej plejady gwiazd, które zdecydowały się – nie wiedzieć czemu – na występ w tej produkcji (Glenn Close, J.K. Simmons, Christopher Walken, June Squibb), to Ed Helms i Katt Williams swoimi występami podwyższają ocenę tej produkcji.

Nie spodziewałem się, że Father Figures okaże się tytułem z potencjałem. Zniszczył go jednak nieład, chaos i żarty na siłę. Świat nie zapamięta zbyt pochlebnie debiutanckiego dzieła Shera, jednakowoż warto, naprawdę warto zwrócić uwagę na niektóre fragmenty tej produkcji, które dają promyk nadziei karierze tego reżysera. Bo jeśli ktoś odczuwa małe wzruszenie na końcu filmu, w którym Owen Wilson pojedynkuje się z ośmioletnim chłopczykiem na strumienie moczu, to znaczy, że reżyser ma zadatki na dobrego filmowca.

Plusy

Ocena

5 / 10

Minusy

Krzysztof Wdowik

Nie lubi (albo nie umie) mówić zbyt poważnie i zawile o popkulturze. Nie lubi też kierunku, w którym poszedł Hollywood i branża gamingowa. A już na pewno nie lubi pisać o sobie w trzeciej osobie. W ogóle to on mało co lubi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze