Aladyn – recenzja filmu. Audiowizualna uczta dla duszy

Niewielu jest takich, którzy nie oglądali chociaż jednej produkcji z disneyowskiej ery renesansu, przypadającej na lata 1989-1999. Właśnie w tym okresie dostawaliśmy wielokrotnie nagradzane i po dziś uwielbiane hity – wspomniany już Król Lew, Tarzan, Herkules czy Aladyn właśnie. Od początku było widać, że stylistyka filmowej adaptacji Aladyna będzie znacząco różnić się od oryginału. Trudno w końcu o to, by w filmie familijnym po ekranie latał dorosły mężczyzna odziany jedynie w fioletową kamizelkę i spodnie. Ale to nie to tak bardzo oburzyło widzów oczekujących na tę produkcję. Medialny szum wokół najnowszego filmu Guya Ritchiego wybuchnął na dobre wraz z angażem Willa Smitha w roli Dżina i jego wyglądem na pierwszych zwiastunach.

Uspokajam – Will Smith wypada naprawdę nieźle. Oczywiście, do Williamsa mu sporo brakuje, ale zaznaczmy, że Williams był i jest nie do podrobienia, zaś sam Smith nie sili się, by naśladować wersję zmarłego komika, starając się dać coś od siebie. Wychodzi mu to na tyle dobrze, iż film zdecydowanie nabiera na dynamice wraz z jego pojawieniem się na ekranie w drugim akcie filmu. Wciąż, towarzyszy mi nieodparte wrażenie niewykorzystania w pełni potencjału, jaki niesie ze sobą ta postać – szkoda. Najjaśniejszymi gwiazdami produkcji bez wątpienia pozostają Naomi Scott oraz Mena Massoud, świetnie wcielający się w swoich Jasmine i Aladyna.

Zobacz również: Spider-Man Uniwersum – recenzja filmu. No, w końcu nie Disney

aladyn

Siłę aktorskiego Aladyna bez wątpienia stanowi warstwa audiowizualna. To musical pełną gębą. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której dzieło Ritchiego nie zgarnie chociaż nominacji do nagrody Akademii w takich kategoriach jak Najlepsza scenografia tudzież Najlepsze kostiumy. Cała paleta kolorów, jaka przepełnia ekran, powoduje niesamowicie przyjemne wrażenie u oglądającego. Także ujrzenie wszystkich tych miejscówek z animacji w wersji live jest bardzo satysfakcjonujące. W kwestii piosenek, niewiele się zmieniło. Niestety, nie mogłem usłyszeć ich w oryginale, lecz nasze rodzime wykonanie mogło się podobać jak i cały dubbing. Prócz znanych z oryginału hitów, dostajemy kilka nowych utworów, na czele ze Speechless, mogącą spokojnie uchodzić za hymn #MeToo. Oczywiście, żartuję (ale nie do końca…), bo sama piosenka i jej wykonanie zasługują na docenienie.

Fabularnie już tak kolorowo nie jest. Przy całkiem sporym budżecie, ewidentnie zabrakło forsy dla scenarzystów. Można było założyć, że głupkowate i dziecinne sceny, które pojawiały się w oryginalnym Aladynie znikną w filmowym remake’u. Otóż nie – aktorska wersja wydaje się być jeszcze bardziej zdziecinniała i niedojrzała. Może właśnie w taki sposób reżyser filmu widzi gatunek musicali, a może myślał, że kręci Aladyna dla Bollywood. Ni mniej, ni więcej, fabuła nie wzbudza praktycznie żadnych emocji, często nudzi, a – co gorsza – miejscami może spowodować zażenowanie. A jeśli chodzi o Jafara, to temat najlepiej przemilczeć i przypomnieć sobie scenę z Ojca Chrzestnego, kiedy to Vito Corleone wypowiada ze łzami w oczach słowa Look how they massacred my boy…

Zobacz również: Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera – recenzja filmu. Więcej znaczy lepiej?

aladyn

Filmowy Aladyn to trochę taka książka z piękną, skórzaną okładką przyozdobioną szmaragdami, której treścią okazują się infantylne bajki spisane przez sześciolatków. To audiowizualna uczta, za którą posypią się nagrody, owszem. Fabularnie jednak już tak pięknie nie jest, bo miejscami można poczuć głębokie uczucie zażenowania lub – co gorsza – nieodpartą potrzebę drzemki. Jeśli to wam nie przeszkadza, warto wybrać się do kina by posmakować tych okraszonych wspaniałą muzyką widoków na dużym ekranie.

OCENA: 6/10

Krzysztof Wdowik

Nie lubi (albo nie umie) mówić zbyt poważnie i zawile o popkulturze. Nie lubi też kierunku, w którym poszedł Hollywood i branża gamingowa. A już na pewno nie lubi pisać o sobie w trzeciej osobie. W ogóle to on mało co lubi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze