Na rauszu – recenzja filmu. Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną

Upływ czasu to straszliwa potęga. Przyprósza włosy siwizną, zabiera młodzieńczy blask oczom, rzuca na barki ciężar odpowiedzialności i dusi strachem przed przyszłością. Właśnie o tym – i nie tylko – opowiada Na rauszu Vinterberga – o czasie, przyjaźni i tożsamości. Bo chociaż czas potrafi rozetrzeć człowieka, jak żarna rozcierają ziarna na mąkę, tak potrafi on też leczyć rany i odsłaniać prawdę.

Ilekroć ktoś z problemem alkoholowym niszczy sobie życie słyszymy, że to przez alkohol. Gdy jednak żołnierz umiera na froncie nie słyszymy, że to przez karabin. Podobnie, gdy nierozważne dziecko upadnie i zedrze sobie kolano – a wszakże nierozwaga jest trochę błogosławieństwem dzieciństwa – nie winimy przecież grawitacji, prawda? Dorośli ludzie w swojej niefrasobliwości i braku rozwagi potrafią być gorsi od dzieci, ponieważ mają łatwiejszy dostęp do dobrodziejstw (lub przekleństw, rzekłby ktoś) tego świata. Używki same w sobie nie są jednak złe. Niektóre mogą powodować uszczerbek na zdrowiu, ale to jest cena, którą świadomy człowiek jest gotów zapłacić. Jednak nie każdy obdarowany jest świadomością, nieważne ile lat by nie miał. Dlatego bardzo ciekawe jest ujęcie problematyki alkoholu przez Vinterberga. Ucieka ono tradycyjnemu uproszczeniu, że alkohol to zawsze kłopoty, wynalazek szatana i zguba ludzkości.

Zobacz również: Mank – recenzja filmu. Produkcja rodem ze złotych lat Hollywoodu

Martin to nauczyciel historii w jednej z duńskich szkół średnich. Ma żonę i dwójkę synów. I… jest absolutnie wypalony. Czas, obowiązki, codzienność – rutyna doprowadziła go na skraj wypalenia tak samo zawodowego jak i osobowościowego. Od jego bliskich kumpli – również nauczycieli – dowiadujemy się, że kiedyś był obiecującym specjalistą w swojej dziedzinie, każdy myślał, że zrobi profesurę ze swoją determinacją i błyskiem w oku. Tak się jednak nie stało. Tysiące jednakowych dni połamało skrzydła Martina, rozerwało żagle, w które niegdyś dął wiatr. Anika, czy uważasz, że jestem nudny? – pyta swojej żony. Synowie go nie słuchają, a rodzice uczniów mają pretensje, że mimo zbliżających się egzaminów nie jest w stanie przekazać ich dzieciom żadnej wiedzy. Wszystko zmienia pomysł jego kolegi-psychologa – sprawdzenie hipotezy Skarderuda mówiącej o tym, że człowiek rodzi się z o 0,5 promila za niskim stężeniem alkoholu we krwi, a utrzymanie tego stężenia optymalizuje dokonania w życiu zawodowym i prywatnym.

fot. kadr z filmu Na rauszu (2020)

Przez większość filmu, nauczony powszechną manierą, czułem napięcie i myślałem oho, zaczęli chlać, a więc za chwilę będzie jakaś tragedia, coś się odjaniepawli. Zaraz bohaterowie pod wpływem alkoholu wypadną spektakularnie z życiowego zakrętu. Niechętnie czekałem na to jak na jakiś oczywisty jumpscare w sztampowych horrorach. Suspens wzrastał, jednak ku mojemu zaskoczeniu nie działo się nic tak przewidywalnego. Jest tragedia, jest śmierć w tle, ale uderza ona w odpowiednim momencie, w sposób niewymuszony. Alkohol w filmie Vinterberga nie jest zgubą ludzkości, a po prostu substancją zmieniającą biochemię mózgu. Dopiero jego nieodpowiedzialne używanie jest złe, ale używka sama w sobie nie jest ani zła, ani dobra. Może znosić pewne blokady, zmieniać sposób myślenia, a nawet doprowadzić do katharsis. Nie jest jednak bajkowym eliksirem siły, ambrozją dającą boski potencjał. A wcześniej wspomniana zmiana sposobu myślenia może być mieczem obosiecznym, bo nie każdy daje radę skonfrontować się ze swoimi demonami.

Zobacz również: OSCARY 2021 – kto wygra?

Na rauszu
fot. kadr z filmu Na rauszu (2020)

To, co mnie zafascynowało, to łatwość z jaką twórcy filmu połączyli czytelnie i interesująco wiele wątków – bycie rodzicem, samotność, problemy ucznia szkoły średniej przed maturą, problemy rodzinne, kryzys egzystencjalny, który jednak nie jest tak banalny jak to zwykle zostaje przedstawione w filmach. A to tylko nieliczne z wielu mocnych nici, które snuje Vinterberg w swoim filmie. Mikkelsen cudownie opowiada nawet wówczas, gdy postać Martina nic nie mówi. Na rauszu czaruje swoją nieoczywistością. Już na samym wstępie filmu mamy sekwencję uciętą w pół taktu, co można by było zinterpretować jako reżysera, który mówi chrzańcie się, to mój film i zrobię to po swojemu. Podobnie było z piękną, bezdźwięczną sekwencją chocholego tańca pijanych przyjaciół czy tańczącym Mikkelsenem na końcu.

Na rauszu
fot. kadr z filmu Na rauszu (2020)

Przedstawiony w filmie świat nie jest monolityczny, jest po prostu ludzki, wiarygodny. Nic nie jest czarne albo białe, a czasem bywa kolorowe – film to nie smutny dobijacz, który ma Cię pognębić, widzu. Jest w nim sporo dystansu i nieco poczucia humoru z wyczuciem. Vinterberg do filmu skompletował obsadę, z którą już wcześniej współpracował, toteż skóra granych postaci leży idealnie na aktorach zaangażowanych w produkcję filmu. Millang, Larsen, Bonnevie i Ranthe są świetni, role młodzieżowe są na medal, ale Mikkelsen po prostu oczarowuje. Aktor o żuchwie i kości jarzmowej jak z marmuru, który przed karierą na srebrnym ekranie długie lata był profesjonalnym tancerzem – tańczy na koniec filmu. Cudnie.

Cały kraj chla jak szalony! (…)

OCENA: 9,5 tańczącego Madsa Mikkelsena/10

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze