Tick, Tick… Boom! – recenzja filmu. Postać, którą warto poznać

Na tę produkcję natknęłam się przypadkiem. A to wszystko za sprawą słów reklamy „film o kompozytorze”. Stwierdziłam, że muszę go obejrzeć. W końcu zawód muzyka do czegoś zobowiązuje. Specjalnie nic nie czytałam na temat samej produkcji. Postanowiłam nie sugerować się ckliwą notką filmu o twórcy podejmującym próby pogodzenia miłości, przyjaźni z presją sukcesu. Chciałam, żeby ekranizacja sama mnie przekonała. Z tą myślą podeszłam więc do obejrzenia Tick, Tick… Boom!

Jak tylko usłyszałam, że wyszedł film związany z życiem i sztuką Jonathana Larsona stwierdziłam, że muszę go obejrzeć (tym bardziej że nie była to kolejna adaptacja Rent). Wzrusza mnie jego muzyka i historia. Dla tych, którzy nie mieli okazji prześledzić jego biografii – w wielkim skrócie. Jest to autor, który nie miał okazji doświadczyć własnego sukcesu. Którego twórczość doceniona została dopiero wtedy, gdy nie mógł już tego celebrować. Jego tragiczna historia stała się inspiracją dla wielu. Dlatego też moje oczekiwania wobec produkcji były bardzo wysokie, a Tick, Tick… Boom! zdecydowanie sprostał wyzwaniu.

Zobacz również: Elvis  pierwszy teaser filmu o Królu Rock&Rolla!

Czym tak właściwie jest produkcja Netflixa? Tick, Tick… Boom! to filmowa adaptacja musicalu Jonathana Larsona o tym samym tytule. Opowiada on o ciężkiej pracy, wzlotach i upadkach kompozytora o imieniu Jon. Przedstawia obraz artysty, perfekcjonisty, którego największym marzeniem jest bycie docenionym. Widzowie poznają historię człowieka, który próbuje pogodzić życie twórcy z życiem codziennym, z dnia na dzień stającym się coraz to cięższym. W musicalu, Larson opisał swoje przeżycia związane m.in. z publicznym wystawieniem jego sztuki, Superbia.

Steven Levenson miał przed sobą bardzo ciężkie zadanie. Musiał on bowiem zrównoważyć ze sobą prawdziwą i tragiczną historię artysty oraz zadbać o zachowanie ducha oryginalnego oryginału. Ta piekielnie trudna sztuka została wykonana przez Levensona perfekcyjnie. Scenarzysta doskonale przedstawił świat kompozytora goniącego za uznaniem i z odpowiednim pietyzmem przeniósł spektakl sceniczny na filmowy grunt. Całość była dla mnie jak idealna etiuda. Wszystko łączyło się w całość, tworzyło perfekcyjną harmonię, w której próżno szukać dziur fabularnych, czy niedoskonałości. Film angażuje widza do własnych, wewnętrznych przemyśleń. Główny bohater to człowiek z krwi i kości. Przez cały czas trwania filmu rozwija się i uczy na własnych błędach. Jednocześnie ponosi przy tym konsekwencje swoich działań, dostrzega, co powinno być dla niego najważniejsze i co winien wyciągnąć jako lekcję.

Zobacz również: Spider-Man: No Way Home z nowym trailerem!

Całość dopełniona była przez piękne zdjęcia. Widzowi w filmie przyjdzie zobaczyć znakomicie oddany Nowy Jork lat 90-tych. To, z jaką dokładnością podjęto oddanie tego specyficznego (i nie skłamałabym, gdybym stwierdziła, że kultowego) klimatu, tylko sprawiło, że widz, oglądając tę produkcję, zatopi się w tym świecie i bez chwili wahania uwierzy w to, co przyjdzie mu zobaczyć.

Niewątpliwie rzeczą, która w jeszcze większym stopniu pozwoli widzowi w pełni uwierzyć w prawdziwość tego świata, jest kapitalna gra aktorska. Andrew Garfield, grający postać Jona, niezwykle wiarygodnie przedstawił obraz artysty na skraju wyczerpania psychicznego. Oglądając go na ekranie, uwierzyłam w każde słowo, w każdą nutę i każdą emocję, która się pojawiła. Garfield był doskonały aktorsko, ale również i muzycznie. W jego głosie znalazły się wszystkie uczucia głównego bohatera, zupełnie jakby nim był. Ciary! Docenić trzeba Alexandre Shipp i Robina de Jesus partnerujących Garfieldowi. Świetnie dobrani do swoich ról dodali dużo pozytywów do filmu. I te nieziemsko brzmiące głosy!

Fot. Materiały prasowe

Pod względem muzycznym, Tick, Tick… Boom! był wspaniały. Wiadomo, że muzyka Jonathana Larsona będzie broniła się sama. Świetnie współbrzmiące wokale Andrew Garfielda i Vanessy Hudgens sprawiały, że momentami miałam gęsią skórkę. Muzyka wspaniale oddawała klimat i współgrała ze zdjęciami. Wielka w tym zasługa kunsztu reżyserskiego Lina-Manuela Mirandy. Dla tych, którym to nazwisko nic nie mówi, jest to twórca znany z występów w takich musicalowych dziełach jak In The Heights, czy przede wszystkim Hamilton. Całe jego doświadczenie i miłość do muzyki widać w każdej klatce filmu. Wykonanie jest na bardzo wysokim poziomie. Nareszcie udało się przenieść klimat musicalu z desek teatru. Wykonanie muzyczne, które przecież powinno stanowić rdzeń produkcji, nie zawodzi. Coś czuję, że ten soundtrack będzie często leciał w moim głośniku.

Zobacz również: West Side Story Elgort i Zegler na plakacie remake’u Spielberga

Niestety, nie mogło być za idealnie. Jest jedna maleńka dziurka logiczna, która wyprowadziła mnie z równowagi. Mianowicie — jak wyłączą nam prąd, to przecież nie ma możliwości wykonania połączenia z telefonu stacjonarnego. Chociaż w tym przypadku zadziałała chyba magia kina… Argument jednak ten jest już tylko i wyłącznie małym pstryczkiem, w porównaniu do zalet, jakie ten film posiada.

Mimo jednego, małego błędu w Matrixie, w postaci bezprzewodowego telefonu na kabel, Tick, Tick… Boom! jest zdecydowanie warty polecenia. Świetny scenariusz, piękne zdjęcia, aktorstwo na wysokim poziomie, doskonale wykonane utwory i porywająca muzyka. Czego chcieć więcej? Trzy razy TAK!

Plusy

  • Andrew Garfield kolejny raz udowadnia, że jest NIESAMOWITY!
  • Muzyka i estetyka filmu
  • Aż mi się łezka w oku zakręciła przy zakończeniu

Ocena

9 / 10

Minusy

  • Jak nie ma prądu, to nie ma prądu!
Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze