Red Hot Chili Peppers – Unlimited Love – recenzja płyty

Unlimited Love zespołu Red Hot Chili Peppers to przede wszystkim wydarzenie ze względu na powrót wielkiego Johna Frusciante. Wielu krytyków (także w Polsce) ogłosiło tę płytę papryczek jako najlepszą XXI wieku – ja nie podzielam tego zdania, jednocześnie twierdząc, że to ich najlepszy materiał od lat.

Dokładniej mówiąc – od 15 lat i ostatniego albumu z Fru, czyli Stadium Arcadium. Jak widać, nie jestem w tym odosobniony. W dniu premiery Unlimited Love opiniotwórczy magazyn muzyczny SPIN opublikował ranking wszystkich najlepszych płyt RHCP od najgorszej do najlepszej. Ta najnowsza dostała wysokie, siódme miejsce – za nią znalazły się przebojowa By The Way (8.miejsce) a także bardzo niedoceniana, a jedna z moich ulubionych, czyli One hot minute z Davem Navarro w roli gitarzysty (10. miejsce). Generalnie marketing Unlimited Love robił wrażenie już od początku, na długo przed premierą. I choć faktycznie w moim prywatnym rankingu sporo stracili przez te lata, z ciekawością sięgnąłem po ich nowy krążek. Głównym powodem na pewno był właśnie styl grania Johna Frusciante, który zawsze bardzo mi odpowiadał, a momentami wręcz zachwycał (i paradoksalnie wolę go z płyt RHCP niż z „solówek”, bo tam, według mnie, zawsze za dużo kombinował).

Zobacz również: Wszystko wszędzie naraz – recenzja filmu. PRAWDZIWE multiwersum obłędu

Na Unlimited Love jest postacią pierwszoplanową i odczytuję to jako ogromny plus tych utworów. Swoją drogą ciekawe, że poprzedni gitarzysta, Josh Kilinghoffer (prywatnie dobry kumpel Johna), który został dokooptowany po rozstaniu z Fru głównie ze względu na podobny vibe, nie spełnił zadania, choć bardzo się starał. To jednak nie ta liga. Powyższe zachwyty nie sprawiają jednak, że stałem się entuzjastą nowego albumu Flea i spółki. Owszem są momenty, ale generalnie jako całość, Unlimited Love jest wtórna (słuchając praktycznie wszystkich numerów byłem przekonany, że znam już te piosenki, coś w stylu delikatnych autoplagiatów) oraz nużąca (pięć kwadransów to stanowczo za dużo, można było odsiać naprawdę sporą część).

Co tu jest fajne? Pierwszy singiel, otwierający całość, Black Summer – już można powiedzieć, że przebój (widząc chociażby wyniki odsłuchów na YT i Spotify). Poza tym Here ever after z magnetycznym wokalem Kiedisa i pulsującym basem Flea, It’s only natural z popisem możliwości technicznych Frusciante i She’s a lover z wyjątkową i pozytywną energią całości. Reszta – wszakże mamy tu aż 17 (!) kawałków – poprawna lub do zapomnienia. Mimo wszystko będę do Unlimited Love wracał w tym okresie wiosenno – letnim – myślę, że będzie idealnie sprawdzać się w podróży. Płyta ta stanowi pozytywną opozycję do naprawdę nijakich dwóch poprzednich albumów kapeli – The Getaway i I’m with you. Bo przecież należy pamiętać, że Panowie młodsi już nie będą (Kiedis i Smith przekroczyli 60-tkę, zaś Flea zrobi to jesienią) i w zasadzie niczego nie muszą już nikomu udowadniać. Słychać, że to muzyka bez napinki. Na pewno dobrze się bawili zarówno przy tworzeniu jak i nagrywaniu. I to na pewno udziela się słuchaczowi. Nawet jeśli tylko połowicznie, to ja to kupuję.

Plusy

  • Niepowtarzalny styl Johna Frusciante
  • W końcu jakiś przebój (Black Summer)

Ocena

5 / 10

Minusy

  • Zdecydowanie za długi album
  • No zjadają ten ogon...
Przemek Kubajewski

Dyrektor Akademii Menedżerów Muzycznych. Entuzjasta wszystkiego, co składa się na pojęcie 'popkultura'. Zawodowo zajmuje się marketingiem, PRem i sprzedażą w branży muzycznej (i nie tylko). Prywatnie fan gier video, piłki nożnej (głównie angielskiej) i książek o latach 90' (taki z niego boomer). Nie ma jednak na to za dużo czasu, bo przede wszystkim poświęca go swoim dzieciom. Zarówno zawodowo jak i prywatnie słucha dużo muzyki i bardzo lubi dzielić się spostrzeżeniami na jej temat z innymi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze