Cobra Kai – recenzja 5. sezonu. Wciąż na fali

Ukochanych powrotów nigdy za wiele. Taką domeną kierują się twórcy serialu Cobra Kai, a ja jestem im za to dozgonnie wdzięczny. Nowy sezon, który kilka dni temu wylądował na platformie Netflix zaoferował nam kolejne zwroty akcji, jeszcze więcej kozackich bijatyk, a także kolejną porcję humoru i nostalgii. Czym tym razem zaskoczyły nas nowe odcinki?

Czwarty sezon Cobra Kai znów zostawił nas z mocnym cliffhangerem. Nie pierwszy raz rzeczy nie potoczyły się po myśli głównych bohaterów, jednak porażka jeszcze nigdy nie była tak gorzka. Przegrana na zawodach All Valley zmusiła Daniela do zamknięcia dojo. Johnny, który w końcu pojednał się z synem wyrusza do Meksyku na pomoc swojemu drugiemu podopiecznemu. Terry Silver, który zdążył urosnąć do rangi Mrocznego Lorda, okazał się czterokrotnie gorszy niż Kreese. Rozszerza swoje wpływy, ściąga kolejnych uczniów, a za nimi kolejnych senseiów. Na szczęście Daniel, który mimo porażki wciąż zamierza walczyć ściąga do pomocy nieoczekiwanego sojusznika. Jak wiemy z epilogu poprzedniego sezonu, jest nim dawny wróg, obecnie sprzymierzeniec – Chozen.

Zobacz również: Broad Peak – recenzja filmu. One man show – Ireneusz Czop

Fabuła serialu – krótko mówiąc – wciąż trzyma poziom. Intryga jest względnie prosta, chociaż dzięki mocniejszemu antagoniście klimat zagrożenia przybiera na sile i czuć to w każdym odcinku. Kreese miał jasno określony cel, po prostu szedł po trupach manipulując wszystkimi dookoła. Silver to wojownik o psychopatycznym wręcz umyśle wojennego stratega. Dzięki swojej nieprzewidywalności wyrasta na głównego złola w całym uniwersum. Pozytywni bohaterowie są przyparci do muru bardziej niż kiedykolwiek, i z zaciekawieniem śledzimy ich kolejne poczynania – zwłaszcza, że mają niewielkie pole manewru.

Cobra Kai

W porównaniu do większości tego typu produkcji, zarys fabularny nie jest tylko tłem czy pretekstem do kolejnych mordobić. Na szczęście nigdy tak nie było i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Prywatne rozterki wciąż są bardzo ważne dla fabuły i „względnie” wciągające dla przeciętnego widza. Clou sprawy wciąż pozostaje ostra rywalizacja między młodzikami oraz ich senseiami i narastające napięcie. Kulminacja tego konfliktu nastąpiła jednak już w poprzednim sezonie (czy nawet sezonach), tutaj widzimy jej konsekwencje. Relacje między różnymi postaciami po raz kolejny są bardzo dobrze rozrysowane, chemia silnie buzuje między rywalami. Zarówno starzy wyjadacze, jak i młode wilki wciąż są przekonujący i wiarygodni.

Zobacz również: Pinokio – recenzja filmu. Emocje wykute z drewna

Jednak to aktorzy, którzy powracają, już po raz piąty, do swoich klasycznych postaci cały czas są dla mnie najjaśniejszym punktem produkcji. Gdyby kiedykolwiek w historii produkcji zrobiono JAKIKOLWIEK recasting, klimat zacząłby obumierać. Fakt, że Ci sami goście po tylu latach kozaczą w kinie kopanym, hołdującym niezwykle popularnej i klasycznej serii, zasługuje nie tylko na pochwałę, ale i pełen szacunek.

Johnny Lawrance znów jest po prostu Johnnym Lawrencem. William Zabka po prostu błyszczy w swojej klasycznej już roli. Praktycznie każda scena z tym bohaterem jest genialna, zarówno śmieszna, często w swej kiczowatości i infantylności, jak i wzruszająca. Natomiast sceny akcji z 56-letnim aktorem wciąż robią wrażenie, przez który myślimy jedynie: „Co za KOZAK!”. Zresztą nie tylko z nim. Po raz piąty wtóruje mu bowiem (tak – wtóruje, ponieważ Zabka niezmiennie jest numero uno tego serialu) Ralph Macchio w roli Daniela LaRusso. Bohater kompletnie odmienny – stateczny i spokojny. Mimo pojednania wciąż od czasu do czasu przekomarzający się z Johnnym. Chemia między obiema postaciami wciąż jest rewelacyjnie zbudowana. Niezależnie od tego, czy drą się jak koty, czy siedzą przy piwku i gadają jak starzy kumple. Obaj aktorzy są niesamowicie wiarygodni. Tę świetnie wykreowaną relację po prostu czuć w każdej wspólnej scenie.

Piąty sezon na dobre wprowadza kolejną postać, która w chwale powraca do serii. Yoji Okumoto, czyli Chozen to kolejny antagonista, tym razem po jasnej stronie mocy. Serial reanimował bohatera z filmu Karate Kid II w 3 sezonie, w epilogu czwartego wiedzieliśmy, że Chozen w pełni wesprze Daniela w ostatecznej konfrontacji z Silverem. Po raz kolejny nie spodziewałem się, że ten powrót wyjdzie tak dobrze. Chozen jest zarówno komiczny i sympatyczny, co twardy i konkretny – wielokorotnie udowadnia, że z tym gościem nie ma żartów. Natomiast pojedynki w wykonaniu Japończyka to jedne z najlepszych sekwencji w tej serii.

Zobacz również: Najlepsze seriale Netflixa

Świetnie w swojej roli wypadł również powracający Sean Kanan, jako dojrzała wersja wrednego karateki Mike’a Barnesa, a teraz pewnego siebie, poważnego przedsiębiorcy. Tak jak nienawidziliście go w Karate Kid III, tak tutaj go pokochacie. Postać jest naprawdę dobrze napisana. Na koniec sezonu wręcz ubolewałem, że było go tak mało. Zdecydowanie jest to niewykorzystany potencjał. Mam tylko nadzieję, że postać jeszcze powróci, jak to miało miejsce w przypadku Chozena.

Po tylu seriach, mimo całej miłości do tego tytułu muszę przyznać, że powolutku z odcinka na odcinek fabuła niestety robiła się coraz mniej wiarygodna, a zaczynała być naciągana i głupkowata. Stara gwardia, mająca swoje nierozwiązane waśnie i trenująca młodszych fighterów, którzy toczą, a raczej kontynuują te konflikty to był bardzo dobry materiał na rozpędzenie serialu od zera. Powrót klasycznych, jeszcze starszych bohaterów, a konkretniej czarnych charakterów dużo dalej popchnął tę historię. Z sezonu na sezon napięcie i zagrożenie było podkręcane, jednak wiarygodność powoli się zacierała.

Fakt, że rywalizacja z Silverem wyniosła ten konflikt na niespotykanie wyższy poziom sprawił jednak, że fabuła zaczęła całkowicie tracić na realizmie. Akurat skala zniszczeń do jakiej finalnie dochodzi totalnie nie znajduje u mnie zrozumienia. Mimo wszystko przyziemny charakter konfliktu, który cechował wcześniejsze sezony może i nie miał takiego rozmachu, jednak był – mówiąc wprost – wiarygodny. Sceny akcji, które są wypadkową tego zabiegu są oczywiście mocniejsze, brutalniejsze, krwawsze i poważniejsze. Czy jednak było to aż tak konieczne? Z punktu widzenia zadowolenia fanów na pewno, kierując się zasadą „im dalej, tym WINCYJ”. Ale błagam – nie kosztem sensu. Walki na na śmierć i życie na miecze samurajskie to ciut za wiele.

Zobacz również: Orlęta. Grodno ’39 – recenzja filmu. Po co ten antysemityzm?

W przeciwieństwie do poprzednich serii, w których raczej mnożyły się konflikty i nieporozumienia, tutaj widzimy, jak wiele rzeczy ulega naprostowaniu. Waśnie się kończą, rywalizacje zostają zażegnane, a źli bohaterowie wracają na dobrą ścieżkę. Zło wydaje się pokonane, co więc będzie dalej? Są bowiem silne sugestie, że to nie koniec, aczkolwiek nie było tutaj takiego zawieszenia w próżni jak chociażby w sezonie czwartym. Napawa mnie to obawą, że fabuła następnych odcinków może być naciągnięta do granic, aby tylko „show trwało dalej”. Aczkolwiek to raczej przewidywania niż ocena faktów.

Słowo w kwestii jednego z najważniejszych aspektów dla tego rodzaju kina, a mianowicie o scenach walk. Fani serialu nie od dziś wiedzą, że mimo podstarzałego wieku ruchliwość starej gwardii wciąż robi wrażenie. Mimo kolejnej wiosny na karku, w piątym sezonie wciąż nie widać znaczącego spadku ich formy, względem pierwszej serii z 2018 roku. Fakt – sceny akcji w serialu nigdy nie przypominały chociażby dynamicznych sekwencji z udziałem świetnego Scotta Adkinsa, wywijającego pierdyliard salt jako Yuri Boyka. Fakt, od czasów serii Karate Kid można wyczuć i dojrzeć na bohaterach upływ czasu, zesztywnienie, a w co niektórych wymianach ciosów pojawia się kiczowatość. Jednak jak na prawie (a w niektórych przypadkach i ponad) 60-letnie gwiazdy trzeba przyznać otwarcie – pojedynki naprawdę dają radę.

Szczerze – patrząc na niektóre walki, jak chociażby duet Chozen/Johnny, zazdroszczę i marzę, by jako 60-latek wywijać takie kopniaki. Rozmachu i choreografii, z którym nakręcono wiele bijatyk w serialu, próżno szukać w wielu produkcjach, nastawionych tylko i wyłącznie na lanie po gębach. Finalną ocenę tej kategorii podbija oczywiście młody skład, który nadaje scenom kopanym dużo więcej dynamiki i świetnie je równoważy.

Cobra Kai

Cobra Kai to wciąż mocny tytuł. Relacje między bohaterami wciąż naprzemiennie bawią do łez i wzruszają. Sceny akcji nadal robią wrażenie. Napięcie jest regularnie pokręcane, a powroty kolejnych bohaterów wywołują miłe nostalgiczne ciepełko. Pomimo piętrzących się w tym sezonie głupotek, które niestety rzutują na sensie całej historii, uważam, że powyższe atuty wciąż windują serial na miano bardzo dobrej produkcji. W ogólnej ocenie nie widzę jakiegoś drastycznego spadku jakości. Daniel, Johnny, Terry i cała reszta wciąż są na fali. I nie sądzę, że szybko odpuszczą.ŚLEDŹ NAS NA IG

Plusy

  • Bohaterowie i chemią między nimi po raz kolejny robią ten serial
  • Bardzo dobre i imponujące sceny walk
  • Humor naprzemienny z akcją i napięciem

Ocena

7.5 / 10

Minusy

  • Fabuła, która zmierza w stronę naciąganej i głupawej
  • Brak jednoznacznie nakreślonego cliffhangera
Czarek Szyma

#geek z krwii i kości. Miłośnik filmów, seriali i komiksów. Odwieczny fan Star Wars w każdej formie, na drugim miejscu Marvela i DC Comics. Recenzent i newsman. Poza tym pasjonat wszelakich sztuk walki, co zapoczątkowało oglądanie akcyjniaków w hurtowej ilości. O filmach i serialach hobbystycznie piszę od kilku lat. Ulubione gatunki to (oczywiście) akcja, fantasy, sci-fi, kryminał, nie pogardzę dobrą komedią czy dramatem.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze