Zespół Editors przez kilkanaście lat funkcjonowania wyrobił sobie mocną i rozpoznawalną markę, dlatego każdy nowy album jest wydarzeniem, także w Polsce, gdzie (nie widzieć czemu) Editorsi cieszą się niemałą popularnością. Sądząc po pierwszych recenzjach oraz reakcjach ekspertów w social media, album EBM na pewno nie osłabi ich wizerunku. Moim skromnym zdaniem, również go nie wzmocni.
Editors wypłynęli w ostatniej fali tzw. New Rock Revolution – zjawiska które stworzyło w pierwszym pięcioleciu XXI wieku wiele ciekaw i wiele wtórnych zespołów. Bohaterowie tej recenzji zaliczali się zdecydowanie do tej drugiej grupy. Bo wystarczy niezbyt uważnie przesłuchać ich debiutancki, wydany w 2005 roku album The Back Room, by od razu wyłapać bardzo mocne inspiracje nowofalowych bandów z Joy Division na czele. I mimo świetnego, ponadczasowego singla, który tam się znalazł czyli Munich, całość, na tle konkurentów, wypadała blado. Jednak, z biegiem lat okazało się, że to Editorsi zdecydowanie wygrywali ten wyścig.
Zobacz również: Interpol – The Other Side of Make-Believe – recenzja płyty
Interpol (który w tym roku wydał całkiem udaną płytę) pozostał w alternatywie, The Bravery mocno obniżyło loty – można wymieniać jeszcze więcej. A kolektyw z Birningham wydaje właśnie siódmy album, na który jest mocne zapotrzebowanie. Przyznam, że przez te wszystkie lata, ta popularność była dla mnie niezrozumiała. Utwierdziłem się w tym oglądając i słuchając zespół na żywo w Krakowie podczas Coke Live Music w 2011 roku. Nastawiłem się na energetyczne, mięsiste granie a dostałem „smęty” (swoją drogą tego samego wieczora uczestniczyłem w jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym koncercie dotychczasowego żywota, który wykonał Kanye West – ale to na inny temat…). Ich najnowszy album EBM w ogóle by mnie nie zainteresował, gdyby nie taki szum w mediach i social media. Oceny, jak się okazuje, są różne, przeważają jednak pozytywne. Moja ocena celuje w środek.
Z pewnością możemy tu mówić o pewnej innowacyjności w stosunku do ich poprzednich płyt, bo na EBM króluje elektronika. Nie stali się jednak zespołem dance’owym, to bardzo rockowa elektronika. Dodało to kompozycjom sporo uroku i blasku. I przebojowości. Potwierdzają to choćby singlowe Heart Attack czy Karma Climb. Czasem nie musi być przebojowo żeby przechodziły ciarki – mam na myśli mojego faworyta w postaci Picturesque, ze skandowanym refrenem. Z drugiej strony, znowu uderza wtórność i kalki. Kiss bardzo przypomina, przez linię melodyczną, Enjoy The Silence Depeshe Mode, Educate skłania się mocno ku New Order a Silence bardzo nawiązuje do ostatnich płyt Coldplay. I ogólnie, mimo wspomnianych smaczków (do których zaliczę jeszcze dyskotekowy Vibe) trochę zalatuje nudą. Według mnie, przeciętny i nierówny album, ale ma ciekawe momenty. Dlatego, choć ja raczej EBM szybko zapomnę, zachęcam was do jego sprawdzenia i wyrobienia sobie zdania samemu.