Marvel to, Marvel tamto – nie wiem jak was, ale mnie osobiście nudzi już temat MCU.
Będące na chwilę obecną monopolistą na rynku (DCEU od początku nie miało nic do gadania przez swoje kiepskie zarządzanie – zobaczymy co przyniesie przyszłość), kinowe uniwersum Marvela przeszarżowało z produkcjami superbohaterskimi, stawiając nie na jakość, a ilość. Nie zamierzam wchodzić w szczegóły i toczyć dysput na temat tego, czym stał się Marvel tudzież jakie błędy po drodze popełnia (jak cały Disney zresztą), spokojnie. Zdradzę wam jednak, że po lekturze Zjawiskowa She-Hulk, wiem, jak powinien wyglądać serial o tej superbohaterce i żałuję, że koniec końców wyglądał… Jak wyglądał.
Zobacz również: Mecenas She-Hulk – recenzja serialu. Zielono mi
Mam słabość do zielonych stworów. Nie wiem skąd ten fetysz się wziął, ale sam wygląd takiego Hulka, od razu sprawiał, że go lubiłem. Nie inaczej jest z She-Hulk, tyle że wspomniany fetysz – patrząc na okładkę recenzowanego tu komiksu oraz niektóre kadry z niego – wykroczył chyba poza zdrowe granice… Choć kilka historii z Brucem Bannerem w roli głównej posiadam, nie mogę powiedzieć, by któryś z nich mnie zachwycił. Przede mną jeszcze Nieśmiertelny Hulk oraz Planeta Hulka, ale prawdę mówiąc – nie jest to chyba zbyt kasowa postać, sądząc po ilości wydanych komiksów w naszym kraju. To samo zresztą można powiedzieć o jego kuzynce, Jennifer Walters, bowiem Zjawiskowa She-Hulk to dopiero trzeci komiks (po tomach w WKKM i Superbohaterach Marvela) o jej przygodach wydanych w Polsce!
Mam nadzieję, że jednak nie ostatni, albowiem dzieło Byrne’a dostarcza masę, masę zwariowanego humoru i często absurdalnej akcji. Już pod koniec lektury pierwszego tomu Zjawiskowej, naszła mnie myśl, że komiks ten swoją strukturą przypomina mi trochę serial, wiecie – każdy kolejny zeszyt to następny odcinek odjechanych przygód She-Hulk, niekoniecznie fabularnie powiązany ze sobą. Sprawa była naprawdę prosta – zamiast pouczania widzów o sprawach społeczno-socjalnych, marginalizowaniu mężczyzn i robienia z kobiet nieomylnych i zwyczajnie lepszych, trzeba było po prostu przenieść Zjawiskową z kart komiksu na język telewizyjny. Gwarantuję wam, że byłby hit, którego nie widział świat, bo ten komiks jest po prostu świetny!
Zobacz również: Najlepsze momenty z MCU
Zjawiskowa She-Hulk składa się z około dziesięciu historii, opublikowanych pierwotnie w zeszytach Sensational She-Hulk #1-8 i #31-35, Marvel Graphic Novel #18 oraz Marvel Comics Presents #18. Otwierająca ten tom przygoda (to ta z MGN) jest zdecydowanie najsłabsza i omal się przez nią zniechęciłem do dalszej lektury. Jest przy tym niezwykle ważna i potrzebna, gdyż ustanawia, że She-Hulk nie może już wrócić do swojej ludzkiej postaci. Ot, znacząca, acz nieco nudna przystawka do dania głównego. A co na danie główne? Ło Panie, cała zgraja okropnych i tandetnych złoczyńców trzecioplanowych – i jak Boga kocham, są przepiękni! Żądni pieniędzy, żałośni cyrkowcy, ekscentryczna, zmutowana i zdeformowana grupa naukowców, ropuszanie, koleś z wydłużającymi się nogami, Doktor BONG (X-kurde-D), włochaty Yeti czy w końcu Spragg, wielka i potężna… Góra.
Szkoda, wielka szkoda, że serial She-Hulk nie poszedł w kierunku zwariowanego klimatu dzieła Byrne’a. Zjawiskowa She-Hulk zdecydowanie należy do jednego z najlepszych komiksów wydanych w Polsce w tym roku. Jeśli ktoś jest zniechęcony do tej bohaterki przez pryzmat serialu Disneya – uwierzcie mi, olejcie ten korporacyjny shit dla mas i sięgnijcie po ten komiks. Zwariowana akcja, humor, fajne przełamywanie czwartej ściany – to jest She-Hulk, na jaką zasługujemy i jaką chcemy!