Sporo nowych produkcji z ostatnich lat dzieli się na dwie grupy – te z niewykorzystanym potencjałem i takie, które mimo średnich szans wypadają genialnie, choć z początku mogły nie zapowiadać się wybitnie. Po seansie nowego serialu od Paramount+ z radością wrzucam go do tej drugiej kategorii.
Special Ops: Lioness lub po prostu Lioness, to nowy serial skupiający się na walce tytułowego oddziału Marines z ugrupowaniami terrorystycznymi na całym świecie. Śledzimy losy kilku agentów i żołnierzy należących do tej grupy, jednak cała historia najmocniej skupia się na jej nowym narybku – Cruz Manueloz. Kobieta spędziła kilka lat w wojsku osiągając ponadprzeciętne wyniki, dzięki czemu zwróciła uwagę dowodzącej grupą Lioness Joe. Agentka werbuje ją do swojego oddziału i obsadza jako wtyczkę, mającą zlokalizować obecnie główny cel Agencji na Bliskim Wschodzie. Standardowo jednak zadanie okazuje się dużo trudniejsze, bowiem życie szpiega często wydaje się o wiele bardziej skomplikowane niż najtrudniejsze operacje wojskowe.
Formuła serialu jest względnie prosta: wojsko, terroryzm, szpiedzy, CIA. Fabuła wręcz schematyczna – zakonspirowana agentka marines przenika do nieznanego świata by znaleźć dojście do swojego celu. Cel? Finansowy magnat, wspierający ataki terrorystyczne na całym świecie. Określany jako najważniejszy od czasu Bin Ladena. Jednak Taylor Sheridan i pozostali twórcy serialu robią ze zwykłej fabuły coś niezwykłego. Biorą w ręce ten pospolity schemat i wyciskają go jak miskę cytryn. Fenomenalnie prowadzą historię i prezentują różne oblicza naszych bohaterów sprawiając że są nieziemsko wiarygodni.
Zobacz również: Wonka – przedpremierowa recenzja filmu. Oompa loompa doompety doo
Serial umiejętnie wciąga od pierwszych scen i utrzymuje jego uwagę przez całe 8 odcinków. Co więcej, uwagę potrafi przyciągnąć nie tylko głównym wątkiem szpiegowskim. Różne poboczne historie, nawet prywatne życie poszczególnych postaci poprowadzone jest w taki sposób, że nie nudzi, nie wybija z rytmu, ale nadaje wszystkim emocjom większej głębi i sprawnie „rozbudowuje” charakter bohaterów i dużo bardziej ich uwiarygodniają. Rzadko widuję, aby główna oś wydarzeń szła na równi z pobocznymi wątkami, które zazwyczaj działają jak spowalniacz fabuły. Tutaj jest wręcz odwrotnie. Z takim samym zaciekawieniem śledziłem misję agentów, jak i prywatne rozterki Joe, granej przez Zoe Saldanę.
Produkcja na każdym kroku pokazuje jak dużą wagę Taylor Sheridan przykłada do realizmu. Nie tylko w kwestii tak podstawowych elementów jak sceny akcji, czy rozmowy pomiędzy bohaterami. Twórca serialu zadbał też o to, aby historia była odpowiednio poważna, brutalna oraz pokazywała różne perspektywy konfliktu. Ukazując nam poszczególne aspekty wojny potrafi skłonić odbiorcę do refleksji i sprawić, że niejednokrotnie sam podważa działania głównych bohaterów, którzy w końcu walczą o naprawdę wysoką stawkę. Mimo tego skutki takiego a nie innego finału misji mogą negatywnie odbić się, na przykład na ekonomii.
Sheridan nie zapomina o tych aspektach, nie pokazuje nam tylko jednoznacznego końca historii, ale wiele odcieni szarości, które są wykraczają poza powodzenie lub niepowodzenie misji. Najlepiej jest to zobrazowane w rewelacyjnym, finałowym odcinku Lioness, kiedy to działania militarne zaczynają mieć sprzeczne cele z rządem, a wojna miesza się z brudną światową polityką. Wniosek wysnuwa się sam – tu nie ma dobrego zakończenia i wszystko ma swoje konsekwencje.
Zobacz również: Percy Jackson i bogowie olimpijscy – przedpremierowa recenzja odcinków 1-2.
Serial diabelnie dobrze się ogląda nie tylko przez wciągającą fabułę oraz dopracowany realizm. Kolejnym filarem jest obsada, która radzi sobie wprost fenomenalnie mimo wielkich obaw. O ile nie martwiłem się o takich aktorów jak Nicole Kidman, o tyle bałem się o to jak wypadnie chociażby Zoe Saldana, czy Laysla De Olivera. Na szczęście się nie zawiodłem. Cała trójka stwarza świetne, bardzo wiarygodne kreacje. Pomaga im w tym oczywiście bardzo dobrze napisany scenariusz, który odkrywa ich pełen potencjał i daje ogromne pole do popisu.
Kidman, która w nowej kreacji budzi jednocześnie grozę i szacunek, już dawno nie zrobiła na mnie takiego wrażenia na ekranie. Saldana nie odstaje, i choć aparycją nie przypomina twardzielki udowadnia, że z jej postacią nie warto mieć na pieńku. Olivera natomiast dobrze oddaje pełną konfliktów i niepewności marines, wytrenowaną na znakomitego żołnierza, której ciężko odnaleźć się w nowej roli zakonspirowanej agentki i rasowego kłamcy. Epizodycznie pojawiający się Michael Kelly, jako przełożony Lioness, oraz Morgan Freeman jako przedstawiciel rządu, czyli wspomnianej brudnej polityki także pozamiatali, choć widzieliśmy ich dosłownie chwilę.
Zobacz również: Pies i robot – przedpremierowa recenzja filmu. Czułe studium przyjaźni
Special Ops: Lioness to kolejne wielkie dzieło Sheridana. Choć nie mam na tę chwilę pewności, czy stanie się tak kultowe jak Yellowstone, to z pewnością zasługuje na uwagę. Twórca udowodnił, że jak mało kto potrafi opowiadać wciągające wielowątkowe historie. To emocjonująca i pełna napięcia szpiegowska opowieść, która z pewnością jest jedną z lepszych produkcji serialowych jakie widziałem w tym roku. Liczę, że jej twórca nie poprzestanie na tej jednej serii, ale dostaniemy dalszy ciąg.