15 marca nakładem wydawnictwa RCA Records ukazał się szósty studyjny album Justina Timberlake’a – Everything I Thought It Was.
Dla fanów artysty była to zdecydowanie wyczekiwana premiera. Od poprzedniego albumu Timberlake’a – Man of the Woods – minęło już sporo czasu. Everything I Thought It Was miała przywrócić Justinowi dobrą muzyczną – jak i także medialną – passę. Jak się jednak okazuje, powrót po sześcioletniej przerwie przyniósł rozczarowujący efekt. I to bardzo, bardzo, bardzo rozczarowujący efekt.
Zobacz również: Rozen – Róża – recenzja płyty
Everything I Thought It Was to 77 minut słabych, powtarzalnych motywów. Już od pierwszego utworu – Memphis – brakuje powiewu świeżości, przez co album wypada monotematycznie, jest odarty z jakichkolwiek emocji. Timberlake trzyma się bezpiecznych brzmień, licząc, że okażą się niezawodne. Wszelkie próby eksperymentów, takie jak chociażby nieśmiały flirt z funkiem w F**ukin’ Up The Disco, kończą się niepowodzeniem.
Jedynym „mocnym” punktem albumu może być utwór My Favorite Drug, który przypomniał mi charakterystyczny początek Big and Chunky – piosenki przewodniej dla Moto Moto z Madagaskaru 2. Nie tak tragicznie radzi sobie także Infinity Sex, odznaczające się całkiem chwytliwym tekstem. Jeśli chodzi o pozostałe utwory – na próżno szukać w nich czegoś wyjątkowego.
Zobacz również: Mother Mother – Grief Chapter – recenzja płyty. Memento mori et carpe diem
Na płycie brakuje kompozycji, które uratowałyby ją przed wrażeniem przeciętności i brakiem wyrazistości. Nie pomaga także obecność takich nazwisk jak Calvis Harris czy Ryan Tedder, czuwających przy produkcji. Timberlake zdaje się być niepogodzony z faktem, że już dawno spadł z popowego piedestału. Uparcie forsuje brzmienia, które nie do końca trafiają w gust współczesnych słuchaczy.
Źródło obrazka wyróżniającego: Sony Music Entertainment Estonia
