Rekordowa ilość graczy, 18 milionów sprzedanych kopii oraz mnóstwo pozytywnych recenzji mówiących o potężnych kandydacie na grę roku. Czy Black Myth: Wukong zasługuje jednak na aż takie zainteresowanie?
O Black Myth: Wukong było już głośno parę lat temu, gdy ukazały się pierwsze materiały wideo z wersji pre-alfa. Pamiętam, jak każdy był zachwycony niespotykaną dotąd oprawą graficzną oraz designem bossów. I choć z czasem dużo osób zapomniało o tym tytule bądź myślało, że go anulowano (w tym ja), przyszła wreszcie premiera tej gry, która… zaskoczyła całą społeczność graczy. Nieczęsto się dzieje, by souls-like spoza rąk From Software było naprawdę warte zagrania. A tu znienacka wchodzą Chińczycy i serwują pysznego RPGa akcji, który potrafi zaskoczyć nawet największych miłośników Dark Soulsów.
Zobacz także: Five Nights at Freddy’s: Into The Pit – recenzja gry
Game Science tworząc historię, wzięli postacie i wydarzenia znane z powieści Wędrówka na Zachód. I tak poznajemy tytułowego Wukonga, który rzuca wyzwanie niebiosom i Buddzie. Walka kończy się porażką potężnej małpy, przez co ostatecznie kończy uwięziona w wielkiej skale. Po dekadach zostaje grającemu ujawniony protagonista gry, zwany Przeznaczonym. Główny bohater musi zdobyć artefakty Sun Wukonga, by osiągnąć swój pełny potencjał. Jeśli ktoś nie zielonego pojęcia o chińskiej mitologii, Black Myth: Wukong może taką osobę dużo nauczyć. Produkcja Game Science to wręcz skarbnica wszelakich mitów czy opowiastek chińskich, które ukazują nam historię niektórych oponentów czy też samego Wukonga.
Black Myth: Wukong to tytuł, w którym… nie można się spieszyć. Gra zmusza wręcz grającego do zboczenia z głównej ścieżki, przemierzając różne sekretne lokacje. Albowiem jeśli będziemy próbowali przejść produkcję bez jakikolwiek aktywności pobocznych, zostaniemy ukarani najgorszym, potwornie negatywnym zakończeniem. A sama eksploracja jest nieziemsko dobra. Każdy z 6 rozdziałów posiada zupełnie inne biomy – każde z nich pełne ukrytych skarbów i potężnych wrogów. Choć muszę przyznać, że gra nieraz potrafi zirytować gracza niewidzialnymi ścianami, na które można natrafić bardzo często. Ale nie przeszkadzało mi to aż tak, bo mimo wszystko lokacje (prócz tych z pierwszego rozdziału) są ogromne! Wręcz można się zgubić w niektórych momentach (wtedy żałuje się że nie ma w tej grze mapy…).
Zobacz także: Warhammer 40,000: Space Marine 2 – recenzja gry. Za Imperatora!
Przejdźmy do najważniejszej kwestii, czyli rozgrywki. Choć twórcy nieraz upominali się, by nie nazywać ich tytułu souls-like’iem, to po prostu mechaniką idealnie wpasowuje się do tego gatunku. Fabułę opowiada się za pomocą otoczenia, brak tu samouczków, gracz skazany jest na częstą śmierć, a bossowie to nieraz wielka katorga. Ale moim zdaniem nie jest to ten sam poziom trudności co Dark Soulsy. Taktykę na bossa da się szybko jakąś zaplanować, zaś nasz protagonista posiada wiele ułatwień, co pozwala graczowi bez większych problemów pokonać oponentów. Mowa tu o mocach głównego bohatera. Możemy się klonować, przywoływać potężne duchy, stawać się niewidzialni czy unieruchomić przeciwnika. Sztuczek jest wiele i każda z nich znacząco pomaga grającemu.
Naszą główną (i zarazem jedyną) bronią jest Ruyi Jingu Bang – magiczny kij. Nasz kostur można jednak ulepszać, tak samo jak pancerz, choć żeby zdobyć niektóre potrzebne składniki, trzeba się sporo namęczyć. Gra Game Science różni się od From Software jedną, ważną rzeczą – rozgrywka jest o wiele bardziej dynamiczna. Przeznaczony jest szybki, umie wykonywać długie skoki, zaś on sam umie aż 3 różne postawy walki. Do tego gra dzięki wielkiemu drzewku umiejętności pozwala konsekwentnie tworzyć graczowi własny build, dzięki któremu będzie mógł łączyć niektóre ataki, tworząc tym samym szalone, śmiertelne kombosy.
Zobacz także: Beetlejuice Beetlejuice – recenzja filmu. Ten sok nie zaspokaja
Szata graficzna była chyba najważniejszym powodem, dla którego wyczekiwano tej gry. Parę lat temu, gdy ukazano pierwszy zwiastun, ludzie oszaleli na punkcie jej grafiki. Wyglądała obłędnie, jak prawdziwy tytuł next-genowy. Niestety dziś nie wywołuje już takich samych uczuć, ale dalej potrafi zachwycić swym pięknem czy dokładnością animacji. Dodatkowo Black Myth: Wukong posiada wiele fenomenalnie animowanych scenek, każda w swoim własnym stylu, ukazująca wiele drobnych detali. Dużym atutem produkcji jest także muzyka, która idealnie oddaje klimat kultury chińskiej, zaś pieśni śpiewane przez Bezgłowego Mnicha po prostu wpadają w ucho.
Techniczne jest niestety słabo. Grałem w wersji na komputery osobiste i choć posiadam sprzęt z wyższej półki, to Black Myth: Wukong potrafiło się często ostro zacinać, zaś niekiedy musiałem aż zmniejszać ustawienia graficzne. Prócz tego, gra też w niektórych momentach wywalała do pulpitu, co było bardzo wkurzające. Warto jeszcze wspomnieć polskie tłumaczenie, które w paru tekstach po prostu się nie pojawiało, a zamiast tego był język angielski czy nawet chiński.
Zobacz także: Popkulturowy przegląd miesiąca – czyli najciekawsze premiery września
Black Myth: Wukong to 70 godzin niezwykle przyjemniej zabawy. Gra posiada aż 107 bossów, a każdy z nich jest różnorodny na swój sposób i wymaga innego podejścia. Oczywiście tytuł swoim poziomem trudności nie niszczy grającego od środka, zaś sama rozgrywka do oryginalnych nie należy, ale to był świetnie spędzony czas! Gra roku? Moim skromnym zdaniem nie za bardzo, ale życzę mu sukcesów w tegorocznym sezonie nagród.
Źródło obrazka głównego: materiały prasowe (Game Science)