Czy tego chcieliśmy? Nie. Czy tego potrzebowaliśmy? Nie. Czy Amazon po narzekaniach widzów odpuścił swój milionowy projekt? Nie. Dostaliśmy więc kolejny sezon jednego z najbardziej hejtowanych seriali roku 2022, byśmy mogli dalej się katować. Taka przynajmniej opinia towarzyszyła mi przez pierwsze odcinki drugiej serii. Czy jednak cały sezon był tak skopany? Otóż… nie.
Jak głoszą wszelkie tłuczone wszędzie materiały prasowe – Sauron powrócił. Pan Ciemności sumiennie realizuje swój plan stworzenia pierścieni. W tym celu udaje się do Eregionu, aby przekonać Celebrimbora, elfiego legendarnego kowala, aby wraz z nim wykuł pozostałe artefakty. Tymczasem Galadriela nie ustaje w poszukiwaniach swojego nemezis. Wspierana przez moc swojego pierścienia traci jednak swojego największego sprzymierzeńca. Elrond bowiem widzi, jak wielkie zagrożenie może przynieść przedmiot, wykuty przez Saurona.
Ciężko przytoczyć dokładniej wszystkie wydarzenia z nowych odcinków, gdyż ponownie twórcy władowali nam liczne wątki, które niestety niezbyt sprawnie się ze sobą przeplatają. Niektóre z nich w zasadzie warte byłyby nawet pominięcia, gdyż poprowadzone były na tyle chaotycznie, że ani trochę nie przykuwały uwagi. Muszę jednak niechętnie przyznać, że po obejrzeniu finału (tak – obejrzeniu a nie dotrwaniu do niego), stwierdziłem, że ostatnie ostatnie odcinki naprawdę mnie wciągnęły. A zatem można powiedzieć, że jakość serialu – patrząc na to, co działo się w poprzednim sezonie – wręcz wystrzeliła. I nie, nie chcę powiedzieć, że drugi sezon odwrócił karty i nagle Pierścienie Władzy stały się dobrym serialem. O nie. To wciąż produkcja, która przez większość czasu nuży, wątki bywają poplątane, a dialogi wypełnia niestrawna dawka cringe’u. Ale jednak coś tu się tym razem udało.
Zaczynając od samych bohaterów – tym razem w swoich poczynaniach coraz rzadziej irytowali. Kolejną rzeczą, którą ciężko było mi przyznać jest fakt, że wielu z nich zacząłem w trakcie seansu szczerze kibicować. Przejmowałem się ich losem i czułem smutek, gdy odnosili porażki lub ginęli. Kulminacja miała miejsce w trakcie ostatnich dwóch odcinków, które były naprawdę niezłe. Co prawda szumnie zapowiadana sekwencja batalistyczna miała spore braki – i mimo olbrzymiego budżetu – do bitew z oryginalnej trylogii czy nawet z Hobbita nie miała podjazdu. Aczkolwiek jedno można o niej powiedzieć – nie była emocjonalną pustką.
Zobacz również: Potwór z Bagien: Zielone piekło – recenzja komiksu. Czerwono mi
Kurczę, jeżeli nawet los orków zaczął mnie w pewnej chwili obchodzić, to znaczy, że twórcy naprawdę przyłożyli się do budowania napięcia. Nie wspominając już o takich postaciach jak Arondir, czy Galadriela oraz Król Elfów, którzy do tej pory głównie irytowali. Tym razem jednak nareszcie można było poczuć do nich sympatię. A to jest coś, czego naprawdę się nie spodziewałem. Bardzo pozytywnie na jedną z postaci wpłynęła natomiast castingowa zmiana. Wreszcie bowiem Adar, ojciec orków, pokazał się jako jeden z najbardziej intrygujących bohaterów w serialu.
Jednym z ciekawszych wątków była dla mnie historia krasnoludów, która w pewnym momencie zaczęła być naprawdę tragiczna. Duża w tym zasługa przede wszystkim aktorów wcielających się w Durina i Disę. Duet po raz kolejny zrobił robotę, umiejętnie pokazał chemię między swoimi bohaterami – ich relacja jest szczera i prawdziwa. Sama krasnoludka natomiast dzięki swojemu rozsądkowi i twardej postawie stała się dla mnie jedną z najbardziej lubianych postaci w tej produkcji. W całym tym krasnoludzkim wątku najbardziej denerwującym był jednak fakt, że największy plot twist został koncertowo skopany przez wylew materiałów marketingowych. Bo nawet jeżeli w trakcie oglądania kolejnych odcinków czuliśmy, do czego doprowadzi zachłanność króla, to jednak pojawienie się na ekranie samego Balroga byłoby czymś przekozackim. A tak, dostaliśmy dokładnie tą samą sekwencję, która była już w zwiastunie, dzięki czemu ciary na plecach były znacznie lżejsze.
Zobacz również: Frostpunk 2 – recenzja gry. Powiało chłodem
Jedynym motywem, który jak był nudny, taki pozostał, jest Nieznajomy czarodziej, który wraz z dwójką niziołków podróżuje w poszukiwaniu… laski. Spotyka na swojej drodze zarówno sojusznika i wielkiego wroga. Z niewiadomych przyczyn jest w pełni na bieżąco w kwestii wojny z Sauronem, choć nawet nie zna swojego imienia. Sytuacji nie poprawiło wyczekiwane pojawienie się Toma Bombadila, bo choć wcielający się w niego Rory Kinnear robił co mógł, to jednak nie wystarczyło. Motyw czarodziejów ciągnął się jak flaki i na dobrą sprawę niczego nam do historii nie wniósł.
Drugą w kolejności najmniej ciekawą (także i w tym sezonie) była akcja osadzona na wyspach Numenoru. Chociaż tutaj nużące polityczne intrygi i walka o koronę były nużące, to w pewnym momencie eskalowały tak mocno, że dramatyzm pokazany pod koniec był w stanie nawet delikatnie szturchnąć widza. Co prawda tu również większa jest zasługa samych aktorów niż scenarzystów. Okrutny Pharazon i jego wyrachowany synalek niejednokrotnie mnie zagotowali swoimi poczynaniami. A jeżeli gra aktorska potrafi w widzu wywołać emocje, to aktor zrobił dobrą robotę.
Zobacz również: Transformers: Początek – recenzja filmu. United we stand, divided we fall
A jak już jesteśmy przy irytujących bohaterach. Halbrand, czyli postać, która była najciekawiej poprowadzona w poprzedniej serii, a w w kulminacyjnym momencie ku zaskoczeniu widowni okazała się samym Sauronem, tym razem jest najbardziej drętwym, i przytłaczającym bohaterem. Nastąpił więc spory regres. Sauron w swoich machinacjach i manipulowaniu Celebrombirem mial przypominać chyba samego Lucyfera. Początki jego współpracy z Celebrimborem wypadły jednak na tyle infantylnie, że nie czułem grozy, która zapewne miała bić od tej postaci. I tu jednak nastąpiła z czasem pewna ewolucja, ponieważ to w jak głębokie szambo wpadł wnerwiająco głupi kowal sprawiło, że pod koniec nawet było mi go żal. Natomiast sam motyw iluzji, stworzonej przez Saurona wypadł naprawdę ciekawie.
Nadchodzi więc czas na dość mocną, niepopularną z pewnością opinię. Mam nieodparte wrażenie, że w serialu Pierścienie Władzy wciąż drzemie potencjał. Mikroskopijnie niewielki, ale jednak gdybyście mnie zapytali, czy po obejrzeniu finału chciałbym zobaczyć więcej zamiast stanowczo zaprzeczyć, stwierdziłbym: „Jak kiedyś wyjdą to w sumie obejrzę”. A biorąc pod uwagę, co odwalało się w pierwszym sezonie, jest to naprawdę gigantyczny przeskok. Z własnej woli raczej nie obejrzałbym drugiego sezonu. Przemogłem jednak słabiutkie pierwsze odcinki, i powoli zacząłem dostrzegać, że druga połowa naprawdę zaczęła mnie wciągać. Finał był z kolei naprawdę emocjonujący i nawet pojedynek głównych bohaterów dawał radę. Czy jednak z czystym sumieniem poleciłbym innym obejrzenie tego tworu? Raczej nie.