Wiedźmin: Syreny z głębin – recenzja filmu. Już wystarczy

Kluczowe pytanie tego tekstu powinno brzmieć: “Czy Netflix uczy się na błędach?” W przypadku wiedźmińskich ekranizacji niestety nie można tego przyznać. Nowa animacja pokazuje nam, że osoby odpowiadające za jego serialowo-filmowy rozwój ewidentnie nie czują tego uniwersum. 

Wiedźmin: Syreny z głębin w domyśle miał przenieść na ekran jedno z opowiadań z drugiej książki sagi Sapkowskiego pod tytułem Trochę poświęcenia. Miał, ponieważ finalnie można jedynie powiedzieć, że animacja była tylko inspirowana tą historią. Po raz kolejny twórcy postanowili bowiem ostro odjechać od oryginału i przedstawiają ją kompletnie “po swojemu”.

Oryginalna historia opowiada o jednej z przygód Geralta i Jaskra. Bohaterowie przybywają do małego nadmorskiego miasteczka Bremervoord. Tam poznają księcia do szaleństwa zakochanego w syreniej księżniczce. Zostają też uwikłani w zagadkę śmierci rybaków i nadchodzącego konfliktu mieszkańców z mieszkańcami oceanu. Geralt poznaje również przyjaciółkę Jaskra sprzed lat – piękną bardkę Essi Daven, zwaną Oczko, z którą wiedźmin nawiązuje romantyczną relację. 

Zobacz również: Cobra Kai – recenzja finału. Tego nie dało się zrobić lepiej

Filmowa wersja, chociaż w zamyśle podobna, całkowicie przeinacza wszelkie możliwe wątki. Począwszy od samego romansu księcia i syrenki Sheenaz, który tu przypomina dosłownie cukierkową bajeczkę z azjatyckich kreskówek. Przechodząc do wspomnianego konfliktu – jest on poprowadzony tak, aby wpakować do produkcji jak największą ilość durnowatej i w dodatku bezmyślnej akcji. A kończąc na relacji Geralta i Essi – ta z pełnego niedopowiedzeń, niespełnionego zauroczenia zmienia się w szybko postępujące, nieco nachalne romansidło. Rozumiem, że każdy twórca ma swoją wizję i podejście do materiału źródłowego. Jednak Netflix – a konkretnie osoba odpowiedzialna za stworzenie serialowego świata – ma podejście, które kompletnie nie sprawdzało się dotychczas, i teraz również nie zagrało. 

Wiedźmin: Syreny z Głębin
fot: kadr z filmu „Wiedźmin: Syreny z Głębin”

Miejscami w tej produkcji widać przebłyski dobrej jakości i klasycznego klimatu. Dzieje się tak niestety w tych momentach, w których twórcy nie byli w stanie wyplenić znajomego oryginału. Przez większość czasu film udowadnia, że ta forma animacji ani trochę nie pasuje do charakteru wiedźmińskich opowieści. Nawet poprzednia odsłona, skupiająca się na Vesemirze, pokazywała już jej bolączki, choć sama opowieść była na tyle odrębna od głównych historii, że mogło to ujść na sucho. Gdy jednak na tapetę bierze się jedno z lepszych opowiadań sagi i do tego przekręca niemal wszystkie jego elementy, to niedopasowanie widać jak na dłoni. Najnowszy Wiedźmin jest jak większość animowanych produkcji DC od Warner Bros., pokroju Batman vs Robin, czy Son of Batman – czyli zwyczajnie nijaki. Najostrzejsze elementy opowiadania zostały w drastyczny sposób stępione.

Zobacz również: Pingwin: Długa droga do domu – recenzja komiksu. Fly my bird!

Jednym z najmocniej odrzucających elementów jest sama akcja, która w żadnej mierze nie była jakimś głównym elementem a jedynie miłym dodatkiem. W Syrenach z głębin ma się wrażenie, że wydarzenia bardzo naginają sens, aby czym prędzej przejść do coraz to bardziej efektownych i dynamicznych starć. I to ich bezsensowne podłoże jest na każdym kroku odczuwalne. Nie wspominając już o tym, jak idiotycznie są skonstruowane wszelkie te pojedynki. Walka z samego prologu skutecznie odrzuciła mnie na dobry tydzień, zanim zrobiłem kolejne podejście do seansu. Nie wiedziałem, czy oglądam Wiedźmina, czy jakąś abominację Naruto. Natomiast głupawa scena, w której Geralt przy pomocy znaku ratuje Essi z głębin przypominała najbardziej idiotyczny moment ostatniej trylogii Star Wars, gdzie półżywa Leia frunęła przez przestrzeń kosmiczną.

Wiedźmin: Syreny z głębin
fot: kadr z filmu „Wiedźmin: Syreny z głębin”

Powrócę więc do twierdzenia z początku – Netflix w kwestii wiedźmińskich ekranizacji nie tylko kompletnie sobie nie radzi, ale też nie uczy się na błędach. Wiedźmin: Syreny z głębin pokazuje ponownie, jak bardzo twórcy nie czują klimatu ani konwencji materiału źródłowego. Przejechali się już nie raz, próbując przekombinowywać i pokazywać tę historię po swojemu. Efekt końcowy zamiast nowatorskiej wersji przypomina niestety krzywe zwierciadło. Szkoda, że tak fenomenalne opowiadanie jak Trochę poświęcenia zaliczyło taki nokaut. Niestety ani rewelacyjny Jacek Rozenek, ponownie użyczający głosu Geraltowi, ani miejscami niezła ścieżka dźwiękowa nie sprawią, że ta animacja będzie chociaż przyzwoita. Dalej jest to film niestety znacznie poniżej oczekiwań, po którego obejrzeniu warto sięgnąć po którąkolwiek książkę z sagi, aby zmyć z siebie złe wrażenia po seansie.


Źródło grafiki głównej: Netflix 

Plusy

  • Jacek Rozenek w roli Geralta

Ocena

4 / 10

Minusy

  • Totalnie niedopasowana do klimatu opowiadania forma ekranizacji
  • Nastawienie na kretyńsko nakręconą akcję
  • Brak klimatu i charakteru z oryginału
Czarek Szyma

#geek z krwii i kości. Miłośnik filmów, seriali i komiksów. Odwieczny fan Star Wars w każdej formie, na drugim miejscu Marvela i DC Comics. Recenzent i newsman. Poza tym pasjonat wszelakich sztuk walki, co zapoczątkowało oglądanie akcyjniaków w hurtowej ilości. O filmach i serialach hobbystycznie piszę od kilku lat. Ulubione gatunki to (oczywiście) akcja, fantasy, sci-fi, kryminał, nie pogardzę dobrą komedią czy dramatem.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najpopularniejsze
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze