Pewnej nocy w Miami… – recenzja filmu. Spotykają się muzyk, bokser, futbolista i aktywista…

W filmie Pewnej nocy w Miami… dochodzi do spotkania czterech osobowości. I to nie byle jakich, bo w latach 60. w Ameryce gościli oni na ustach praktycznie wszystkich. Co ich łączyło? Głównie kolor skóry i trudy życia w nieprzyjaznym dla nich otoczeniu. Dzieliło ich jednak znacznie więcej i właśnie o tym jest ten film.

Nawet jeśli nie za wiele interesowaliście się historią związaną z sytuacją w Stanach Zjednoczonych w latach 60., to na pewno słyszeliście o Muhammadzie Ali, bokserze wszechczasów. Możliwe nawet, że słyszeliście o uznawanym za twórcę gatunku Soul Samie Cooke’u albo przynajmniej obiło wam się o uszy jego fantastyczne Wonderful World czy Change Is Gonna Come. Część pewnie kojarzy Malcolma X, jednego z przywódców ruchu walczącego o prawa Afroamerykanów. Ale kim był Jim Brown? Okej, Wikipedia mówi, że zasłużonym graczem futbolu amerykańskiej, a potem aktorem. Mamy więc cztery osoby, które w latach 60. były raczej rozpoznawane na ulicach. Każdy jednak żył na swój sposób i na swój sposób próbował radzić sobie w dość nieprzyjaznych czasach dla osób czarnoskórych. A co gdyby pewnej nocy oni wszyscy znaleźli się w jednym pokoju hotelowym i mogli przedyskutować swoje doświadczenia czy poglądy? Mogłaby wyjść z tego ciekawe dyskusja.

Pewnej nocy w Miami...

Wszystko zaczęło się, gdy po wygranym pojedynku bokserskim Muhammada Ali (wtedy jeszcze Cassius Clay), Malcolm X zaprasza do siebie zgromadzonych na gali znajomych – oprócz świeżo upieczonego mistrza świata w boksie, byli to także Sam Cooke oraz Jim Brown. Nie do końca jednak mieli oni świadomość, że nie udają się na imprezę po walce, ale na kameralne „pogaduchy o życiu”. I to właśnie tak czwórka wpływowych osób znalazła się w małym pokoju hotelowym i rozpoczęła burzliwą dyskusję na temat sytuacji Afroamerykanów. Nie każdy z nich miał podobne poglądy co Malcolm X, który wszystkich białych wyzywał od diabłów i dość radyklanie walczył o prawa dla czarnoskórych. Od początku rozmowy członek Narodu Islamu zarzucał pozostałej trójce, że ci nie wykorzystują swojej pozycji do poprawy sytuacji Afroamerykanów.

Zobacz również: Obiecująca. Młoda. Kobieta. – recenzja filmu. Jej patoreakcja

Najciekawiej w Pewnej nocy w Miami… wypadło starcie Malcolma z Samem Cookem. To muzykowi oberwało się najmocniej, gdyż został osądzony o zerowy wkład w walkę o prawa czarnoskórych. W tamtym okresie Cooke był jednym z najbardziej rozpoznawalnym czarnoskórym muzyków. Jednak w swoich tekstach nie poruszał tematu sytuacji w Ameryce – nie chciał też zwyczajnie ograniczać sobie odbiorców, bo był popularny również wśród białych. W jednej ze scen – która była esencją filmu i wręcz kipiała emocjami  – Malcolm mówi muzykowi, że już więcej w sprawie zrobił Bob Dylan, pisząc piosenkę Blowin’ in the Wind. Wymiana ta i sam utwór Dylana miały wpłynąć na Cooke’a do tego stopnia, że ten tworzy potem poruszające Change Is Gonna Come, które następnie prezentuje na koniec filmu – oczywiście delikatnie naciągnięto tu fakty, bo więcej się mówi, że utwór powstał po przykrych wydarzenia z życia muzyka, miedzy innym po wyrzuceniu go z hotelu Holiday.

Pewnej nocy w Miami...

Sprzeczka miedzy Malcolmem a Cookem tak bardzo przypadła mi do gustu również za sprawą świetnej gry aktorskiej. W pierwszego wciela się Kingsley Ben-Adir – kojarzę go głównie z dobrej kreacji w serialu High Fidelity (polecam). W Cooke’a zmienia się za to Leslie Odom Jr. Tutaj wystarczy krótko – Hamilton. Tak, aktor wchodził w skład oryginalnej obsady musicalu. Śpiewać więc potrafi niesamowicie, co też kilkukrotnie pokazuje w filmie. Może aktorsko nie wchodzi na poziom takiego na przykład Daniela Kaluuyi z Judas and the Black Messiah, ale i tak bardzo polubiłem jego kreację nonszalanckiego i zapatrzonego w sobie gwiazdora. A jeszcze bardzie byłem pod wrażeniem, gdy chwytał za mikrofon. Przez cały film najjaśniej błyszczał jednak niezaprzeczalnie Ben-Adir w roli charyzmatycznego przedstawiciela Narodu Islamu. Co z resztą obsady? Eli Goree jako Cassius Clay i Aldis Hodge jako Jim Brown dostają znacznie mniej czasu, ale i tak każdy z nich miał swoje pięć minut, które porządnie wykorzystał. Dało się ich polubić.

Zobacz również: Better Days – recenzja filmu. Ból i miłość

Pewnej nocy w Miami...

Pewnej nocy w Miami… udowadnia, że aby stworzyć dobry film, wystarczy posadzić w małym pomieszczeniu ciekawe charaktery i pozwolić im się wygadać. Oczywiście trzeba dać im też interesujący temat, a chyba trudno o coś bardziej emocjonalnego niż rozmowa o niełatwej sytuacji samych bohaterów i wszystkich Afroamerykanów w latach 60. Niech nie odstraszy was formuła, bo starcie silnych osobowości ogląda się nie mniej ciekawie niż walkę bokserską Muhammada Ali z samego początku.

OCENA: 7/10


Pewnej nocy w Miami… obejrzycie na Amazon Prime Video.

Mateusz Chrzczonowski

Nie zna się, ale czasem się wypowie. Najczęściej na tematy gamingowe, bo na graniu i czytaniu o grach spędził większość życia. Nie ukrywa zboczenia w kierunku wszystkiego, co pochodzi w Kraju Kwitnącej Wiśni czy też niezdrowego zauroczenia kinem z różnych zakątków Azji.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze