The House of the Dead Remake – recenzja gry. Trupy wiecznie żywe?

Ach, zombie, zombiaczki!

Moja miłość do trupów – tych żywych, rzecz jasna – ma swoje korzenie właściwie już w mych szczenięcych latach. Remake Nocy Żywych Trupów na Polsacie, który mnie przerażał, ale jeszcze bardziej fascynował. Trzeci Resident Evil z powodującym zawały Nemesisem. I pecetowe The House of the Dead. Choć grę tę darzę zdecydowanie najmniejszym sentymentem spośród wymienionych produkcji, to jednak kilka, jak nie kilkanaście godzin z życia wyjęła.

Zobacz również: Najlepsze filmy o zombie

O co tu właściwie chodzi? The House of the Dead to seria powstała w 1996 roku z myślą o automatach. Należy do gatunku tak zwanych rail shooter, gdzie gracz steruje jedynie celownikiem na ekranie. Na automatach miało to jak najbardziej sens, bo miały wbudowanego railguna, kontroler stworzony z myślą o takich grach. Na PC-tach również zdawało to egzamin, bo co myszka to jednak myszka. Jak natomiast gra wypada na dzisiejszej generacji konsol?

I teraz pytanie – macie do wyboru grać na padzie w wersji na PlayStation lub Xboxie, albo na padzie ORAZ tak, jak Pan Bóg przykazał – udając, że joy-con to pistolet. No błagam, wybór jest oczywisty. Niestety, przed wyborem kopii recenzenckiej remaku Domu Martwych, nie sprawdziłem, jak działa sterowanie joy-conami na Switchu. A rzecz w tym, że nie działa.

Zobacz również: Sifu – recenzja gry. Coś niecoś potrafię.

Jakże wielkie było moje rozczarowanie, gdy cały uradowany faktem, iż będę za chwilę rozstrzeliwał hordy zombiaków moim czerwoniutkim joy-conem, odpaliłem tryb fabularny i okazało się, że celownik lata wszędzie, tylko nie tam, gdzie chcę wycelować… Zostało więc sterowanie gałkami, które – jak wiemy –  pośród wszystkich konsolowych kontrolerów, na Switchu są najgorsze – szczególnie w strzelankach. Fuck yeah!

Idzie się jednak przyzwyczaić do takiego sterowania, choć podejrzewam, że nawet po kilku latach praktyki wciąż trudno będzie wycelować dokładnie tam, gdzie się chce. Jak wypada sama rozgrywka? No, cóż. Jest to gra stworzona w 1996 roku z myślą o automatach, gdzie Twoim jedynym zadaniem jest zabijanie napotkanych zombie mutantów. Całość ogrywa się w ciągu 30-40 minut, choć, trzeba przyznać, że ma całkiem sporą regrywalność, albowiem w trakcie naszej przygody, możemy obierać różne ścieżki czy ratować napotkanych NPC-ów, którzy mogą wskazać nam sekretne przejścia.

Ale nawet jeśli ogramy grę trzy czy cztery razy, to licznik będzie pokazywał nam coś nieco powyżej dwóch godzin, nim zobaczymy właściwie wszystko, co jest tu do zobaczenia. Będąc szczerym – mi zaczęła się nudzić już pod koniec pierwszego podejścia. Szkoda więc, że w pakiecie nie otrzymaliśmy części drugiej (znacznie lepszej) The House of the Dead. Wtedy cena, którą zażyczył sobie wydawca – około 100-120 złotych – byłaby więc jak najbardziej adekwatna do zawartości.

Zobacz również: LEGO Gwiezdne Wojny: Saga Skywalkerów – recenzja gry. Nostalgia jest silna w tym tytule

Z remakiem The House of the Dead wiązałem spore nadzieje. No bo miały być ładne zombie, miało być strzelanie za pomocą joy-cona i miała być kupa frajdy. A są zombie rodem z PS3, niedziałające sterowanie żyroskopowe i zaledwie kupka frajdy – bo koop jak to koop, ciężko go zepsuć. Szkoda.

Plusy

  • Teoretycznie spora re-grywalność...
  • Jakąś frajdę jednak czuć, szczególnie w koopie

Ocena

4 / 10

Minusy

  • ... choć to wciąż gra do przejścia w pół godziny - tu powinna być w pakiecie dwójka!
  • Sterowanie żyroskopowe na Switchu to jest dramat
  • Grafika jak na PS3
Krzysztof Wdowik

Nie lubi (albo nie umie) mówić zbyt poważnie i zawile o popkulturze. Nie lubi też kierunku, w którym poszedł Hollywood i branża gamingowa. A już na pewno nie lubi pisać o sobie w trzeciej osobie. W ogóle to on mało co lubi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze