Keep your disco, give me T-Rex – śpiewa Brendon Urie na nowym albumie swojego (od jakiegoś czasu jednoosobowego) zespołu Panic! At The Disco. Fakt, jest tam trochę glam rocka. Ale jest dużo innych, nie do końca pasujących do siebie rzeczy. I wyszło, niestety, mało strawnie.
Bardzo lubię Brendona Urie. Przede wszystkim wydaje się takim sympatycznym, fajnym gościem. Muzycznie też był zawsze niczego sobie, nawet mimo tego, że przechodził spektakularne przemiany gatunkowe. Może już nie każdy pamięta, ale Panic! At The Disco byli przecież, obok My Chemical Romance i Fall Out Boy, czołowymi przedstawicielami nurtu emo, który był bardzo popularny w drugiej połowie dekady 00’. I faktycznie, debiutancki album zespołu A Fever You Can’t Sweat Out z 2005 roku to naprawdę bardzo solidna rzecz – podobała się nawet tym, co kręcili nosem na to całe emo (niżej podpisany się do nich zaliczał).
Konsekwentne zwracanie ku temu wielkiemu mainstreamowi spowodowało, że od dłuższego czasu Panic! At The Disco to solowy projekt pana Urie w ogóle nie przypominający początkowej twórczości. Zresztą kto z was nie zna hitowego do przesady High Hopes z poprzedniego albumu Pray For The Wicked, czy wreszcie słodkiego duetu z Taylor Swift w ME!? Tym bardziej zaskoczeniem były zapowiedzi, że najnowsza płyta, Viva Las Vengeance, ma być powrotem do źródeł. Już wiemy, że tak nie jest, ale o tym za chwilę.
Zobacz również: Danger Mouse & Black Thought – Cheat Codes – recenzja płyty
Wpierw chciałbym pochylić się nad zjawiskiem, które ostatnio jest coraz częstsze. Otóż tracki na albumie zostały poukładane w taki sposób, że na początku są single, a dopiero później, kolejno, cała reszta. O ile dla słuchaczy w streamingach nie ma to jakiegoś znaczenia, to ci, którzy w ciemno kupili nośnik, mogą się lekko zdziwić, ponieważ ta pierwsza część sporo różni się od tej drugiej. Single, co chyba oczywiste, są (a przynajmniej muszą być) przebojowe. I tak dostajemy bardzo nośny (to już jest przebój), w rockowym sznycie, tytułowy Viva Las Vengeance. Następnie mój ulubiony, Middle of Breakup (z którego pochodzi początkowy cytat) – faktycznie w stylu glam, ale bardziej pop niż rock (ale jest stylowa gitarka). Don’t Let The Light Go Out, przypominający słodkie ballady Bon Jovi (też jest gitarka a la Richie Sambora) i bezbarwny Local God. A ta druga część… kompletny chaos.
Zobacz również: Krakoskie Popki na Pol’and’Rock feat Day of Maxior – nasza relacja z Festiwalu
Na przykład Star Spandled Banger, będący dla mnie dziwnym połączeniem Bruno Marsa i ska spod znaku Madness, old schoolowy (Viva Las Vegas!) Sugar Soaker, przypominający późnych Beatlesów Something About Maggie, Sad Clown będący totalną zrzynką z wczesnych Queen czy jakaś dziwna interpretacja (ze zmienionym tekstem) All By Myself Erica Carmena (spopularyzowana przez Celine Dion), tu jako All By Yourself. Szalona, musicalowa wizja Brendona Urie chyba nie do końca się udała, co widać też po liczbach odsłuchów na Spotify. Oczywiście, ogromny atut w postaci zjawiskowego wokalu Brendona, cały czas świetnie brzmi i pasuje naprawdę w różnych rejonach. Ale wydaje mi się, że Urie bardzo chciał odzyskać starych fanów (to najbardziej gitarowa płyta od lat), zachować aktualnych i jeszcze zdobyć nowych. A takie zabiegi w muzyce są bardzo ciężkie do osiągnięcia. Dlatego wyszło… połowicznie.
Płyta jak najbardziej nawiązuje do początków Panic! tyle, że nie z debiutu, a z drugiej, zupełnie zapomnianej płyty zespołu – “Pretty. Odd.”. Niektóre melodie czy aranże są praktycznie skopiowane z tamtego krążka.