Elvis – recenzja filmu [Blu-Ray]

Z okazji premiery filmu Elvis na DVD i Blu-Ray, przypominamy naszą recenzję najnowszego hitu Baza Luhrmanna!


No dobra. Tak, jestem wielkim fanem Elvisa. Tak, mam mnóstwo gadżetów związanych z Królem Rock’n’Rolla. Tak, mam wydziarane na ręce TCB z błyskawicą – winny! Ale zrobię co w mojej mocy, aby recenzja ta nie była fanowską ejakulacją, a rzetelnym spojrzeniem na najnowsze dzieło Baza Luhrmanna.

Johnny Cash. Freddie Mercury. Elton John. Co łączy tych trzech wspaniałych muzyków? Ano to, iż cała trójka dostała filmy biograficzne cieszące się sukcesami na właściwie każdym polu. Teraz do Spaceru po linie, Bohemian Rhapsody oraz Rocketmana dołącza produkcja poświęcona jednemu z największych ikon ubiegłego wieku. I wygląda na to, że tak jak sam Elvis na początku swej kariery, tak i poświęcona mu biografia spolaryzuje widzów i krytyków na całym świecie. Zasługa w tym nie samej postaci Króla Rock’n’Rolla, a człowieka odpowiedzialnego za ten projekt – reżysera Baza Luhrmanna.

Zobacz również: Elvis Presley: The Searcher – recenzja filmu. Dokument o Królu rock’n’rolla

To jedna z najbardziej charakterystycznych postaci w Hollywood. Kolejne filmy wypuszcza mniej więcej co pięć lat, choć między jego ostatnim tytułem – Wielki Gatsby – a recenzowanym tu Elvisem minęło ich aż dziewięć. W tym roku obchodzi 30-lecie kariery, a jego najnowsza produkcja jest idealnym uhonorowaniem tej okazji. Elvis bowiem to wszystko to, za co kochamy (bądź nienawidzimy…) styl Luhrmanna, znanego chociażby ze wspomnianego Gatsby’ego czy Moulin Rouge. Wszechobecny przesyt, kicz i tandeta, które tak wspaniale współgrają zarówno z historią, jak i pracą kamery. To wszystko sprawia, że widz nie tylko czuje się częścią filmu, ale jest nim absolutnie pochłonięty. To znaczy, jeśli jest fanem tego niezwykle specyficznego stylu. Jestem w stanie wyobrazić sobie ludzi, którzy mogą psioczyć na tą iście wyjątkową reżyserię.

Poszedłbym nawet o krok dalej w tych stwierdzeniach i nieśmiało uznał Elvisa za dotychczas najciekawiej zrealizowaną biografię muzyczną, zarówno pod względem audiowizualnym, jak i samego scenariusza. Słów kilka o tym pierwszym. O stylu Baza (nie, nie tego) już mówiłem, ale warto dodać, że ten film po brzegi wypełnia – co oczywiste – muzyka. Wspaniały muzyczny miszmasz, składający się z chyba wszystkich największych hitów Presleya (no, może poza It’s Now Or Never, All Shook Up czy Always On My Mind), okraszony dodatkowo coverami oraz muzyką z gatunku dubstep i electro. Nie pasuje? Ano pasuje, jeszcze jak! Dzięki temu film zyskuje na dynamice i różnorodności; szczególnie z początku ma się wrażenie, jakby oglądało się teledysk. Luhrmann nie po raz pierwszy wykorzystuje muzykę współczesną w filmach, gdzie akcja ma miejsce w bardziej lub mniej odległej przeszłości. I za każdym razem to, cholera, zdaje egzamin!

Zobacz również: Top Gun: Maverick – recenzja filmu. Misja niemożliwa?

Sama historia zaś skupia się na relacji, która łączyła Elvisa i jego menadżera, Pułkownika Toma Parkera przez ponad dwie dekady, na tle zmieniającego się krajobrazu kulturowego w Ameryce. Jest to ciekawe podejście do tematu, bo w wymienianych przeze mnie filmach o Queen, Eltonie i Cashu, były to historie dość typowe, nie silące się na urozmaicenia. Wiecie, na zasadzie to Elton, tu był małym chłopcem, tu zainteresował się muzyką, został gwiazdą, upadł i znowu powstał. Wielkim plusem więc jest zrobienie z Elvisa postaci może nie drugoplanowej, ale niebędącej ciągle w centrum uwagi filmu. I chociaż tytuł tej produkcji jest taki, a nie inny, równie dobrze mógłby brzmieć Elvis i Pułkownik.

Ciężko oderwać wzrok od aktorów tego przedstawienia i zastanawia mnie, czy któryś z nich (a może oboje?) wyczyści nadciągający z oddali sezon nagród filmowych. Tom Hanks robi dokładnie to, do czego zdążył nas już przyzwyczaić. To aktor, u którego ciężko znaleźć słabą rolę – zawsze podwyższa poziom produkcji, w której gra. Kreacja Pułkownika Parkera (niezwykle interesująca postać) może nie jest na miarę jego ról z lat 90-tych, ale niewątpliwie zapadnie w pamięć na długi czas. Magnetyzujący występ, wspaniale uzupełniający się z drugim bohaterem tego filmu.

Zobacz również: A-ha – recenzja filmu. Szczery portret trójki muzyków

To niesamowite, jak dobrze udało się Butlerowi wejść w buty Króla. Podobieństwo zarówno w wyglądzie, manieryzmie czy w końcu samym już aspekcie wokalno-tanecznym jest zdumiewające. Ze względu na rozciągłość przedstawionej historii (ponad 20 lat skondensowane do niecałych trzech godzin filmu), Butler zdecydowanie nie mógł narzekać na brak wyzwań. Dostajemy tu wiele twarzy Presleya. Buntownik. Gwiazda Hollywood. Atrakcja Vegas. Ambitny muzyk. Oddany syn. W końcu – zmęczony i samotny człowiek. I choć wszystkie są przekonujące za sprawą gry aktorskiej Butlera, to portret psychologiczny jednej z największych gwiazd muzyki w historii jest jedynie liźnięty. Oczywiście, mamy tu kilka scen jakby wyjętych żywcem ze sztampowych biografii (a ich patetyzm potrafi wywołać niezły cringe u oglądającego), ale wydaje mi się, że nie o to w Elvisie tak naprawdę chodzi.

Zobacz również: Jurassic World: Dominion – recenzja filmu. Równia pochyła

Jednym z głównych motywów tej historii jest miłość, jaką Elvis darzył swoich fanów. Jeśli prześledzimy czas od śmierci Presleya w 1977 roku, ciężko znaleźć film czy serial godny jego legendy. Oddający jego wielkość, fenomen i wpływ na przemysł muzyczny. W końcu, po 45 latach, Baz Luhrmann zrobił nie tyle film od fanów dla fanów, ale przede wszystkim film od fanów dla Elvisa. Wspaniały hołd dla legendy muzyki – audiowizualne przeżycie, które należy doświadczyć na dużym ekranie. Magia kina wciąż tli się u niektórych twórców, a takim zdecydowanie jest Baz Luhrmann.

Plusy

  • Wyjątkowa reżyseria Luhrmanna - cóż za styl, dynamika i różnorodność!
  • Audiowizualna uczta dla widza
  • Ciężko oderwać wzrok od Butlera i Hanksa

Ocena

8.5 / 10

Minusy

  • Miejscami zdecydowanie zbyt patetyczny, ocierający się o melodramat
  • Ostatnie 40 minut filmu kiepsko się pokrywa z tym, jak było naprawdę
Krzysztof Wdowik

Nie lubi (albo nie umie) mówić zbyt poważnie i zawile o popkulturze. Nie lubi też kierunku, w którym poszedł Hollywood i branża gamingowa. A już na pewno nie lubi pisać o sobie w trzeciej osobie. W ogóle to on mało co lubi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze